Z Klubu Otwartej Szuflady (3)

Tekst powstał w ramach Klubu Otwartej Szuflady – warsztatów kreatywnego pisania edycji jesiennej 2021. Napisany jako ćwiczenie, proszę traktować jak brudnopis 🙂 #fikcja


-Ja jebię! wykrzyknęła Aśka zrywając się na równe nogi.

Potrącony kubek z herbatą, już zimną, ale z miodem, przetacza się przez biurko, zatrzymując na stercie książek piętrzących się w prawym rogu.
Po pierwszej gwałtownej reakcji, Aśka opada z powrotem na krzesło.
Patrzy na złoty płyn wsiąkający w klawiaturę laptopa. Ten miód to teraz nieźle poskleja te wszystkie kabelki w środku, myśli. Ją samą zalewa jakieś demoniczne uczucie satysfakcji po nieplanowanym akcie destrukcji.

Jeszcze może dałoby się odratować, wysuszyć…? myśli spokojnie, jakby w zwolnionym tempie, ale nie rusza się z miejsca. Patrzy za to na swoje paznokcie, rozdwajające się i ostatnio jakieś takie, jakby pokarbowane. Żadna skrzypovita czy inne gówno nie pomaga, a jak googlowała, co mogłoby pomóc, to niemal zakrztusiła się uczuciem żenady. Studentka 5 roku medycyny, a googluje porady zdrowotne, to się idealnie nadaje na jakiś mem. Ona cała czuje się teraz, jak jeden wielki mem.
Internet doradził, żeby zredukować stres.
No spoko, dzięki. Miała wtedy wrażenie, że zmienia się w trójwymiarową, przeskalowaną emotikonkę

Szlag już z tym laptopem, powyciera chociaż biurko, bo wszystko będzie się od tego miodu lepić. Idąc w stronę zlewu poczuła się tak cholernie zmęczona. Oczywiście, że jest zmęczona, sesja trwa już ponad 3 tygodnie, a przed nią jeszcze egzamin z zakaźnych i onkologii. Uczucie, które ją oblało, nie było jednak typowym zmęczeniem, choć sesja na medycznej potrafi doprowadzić człowieka do granic wytrzymałości. Poczuła się jednocześnie zmęczona i zrezygnowana. Zatrzymała na chwilę wzrok na mikrofalówce. 1.07 migało, jak gdyby nigdy nic.
Zmoczyła, nie pierwszej już świeżości, ścierkę i wróciła do biurka. Wycierając co się da, umyślnie, jakby w ramach protestu, omijała komputer, na którym notatki z hematologii onkologicznej nadal uporczywie świeciły się wszystkimi 2 milionami pikseli.

No właśnie. Onkologia. To przez nią zarywa kolejną noc, a tak po prawdzie to i wszystkie dotychczasowe sesyjne noce przez ostatnie 4 i pół roku, bez względu na tematykę egzaminów.
To przez onkologię znajduje się tu, przy biurku z umierającym powolną, acz słodką śmiercią laptopem i stosami papierów wokół. To przez onkologię w ostatniej chwili zamieniła w liceum fakultet z matematyki na biol-chem, żeby na maturze zdawać rozszerzoną biologię i dostać się na medycynę. Uczenie się nigdy nie sprawiało jej trudności, więc nagła zmiana kierunku nie była jakiś wielkim problemem, a decyzja o pójściu na lekarski, wśród otoczenia wywołała jedynie uniesienie brwi, z zaskoczenia ale i swego rodzaju podziwu.

Nie wybrała jednak medycyny, by komuś zaimponować, ani tym bardziej, by spełnić czyjeś oczekiwania. O nie, ją napędzał gniew, żal i poczucie, że jest gotowa na wojnę. Wojnę z rakiem, który 3 miesiące temu zabrał jej tatę. Wybrała medycynę, bo czuła, że jedyne, co się liczy, jedyne co ma sens, to właśnie onkologia, i ona zrobi wszystko, co w jej mocy, by ojcowie już więcej nie umierali w taki sposób.
Rzeczywiście, na początku czuła, że walczy. Gdy tato odchodził, mogła tylko bezradnie zaciskać pięści i czekać na najgorsze, a teraz, w końcu, ma moc sprawczą, już nie jest, już nie będzie bezradna wobec tego skurwiela, raka. Zdała maturę, dostała się na AM, napędzana wściekłością i żałobą dotarła do ostatniego roku studiów i ani razu nie zatrzymała się, by rozejrzeć wokół.

Aż do tej posiadówy u Olki parę miesięcy temu, kiedy Jowita wspomniała o podkaście, w którym dyskutowano o pojęciu “sunken cost” w biznesie. Olka śmiała się wtedy, że to się idealnie przekłada na nas, że wtopiłyśmy już tyle czasu i energii w te studia, że nawet jeśli ich nie znosimy, i w ogóle sobie nie wyobrażamy bycia lekarkami, wypadałoby je skończyć, bo już tak niewiele zostało. Doczytała sobie potem o “sunken cost” i okazało się, że jest wręcz odwrotnie. Według jakichś-tam biznesowych guru, lepiej jest zrezygnować jak najszybciej i ocalić to, co zostało zamiast zatapiać jeszcze więcej pracy, czy kosztów tylko dlatego, że “już tyle w coś zainwestowaliśmy”.

Dlaczego o tym czytała? Czyżby przeczuwała ostatnio, że napęd, który dowiózł ją do 5 roku studiów powoli się wyczerpuje? Szczerze mówiąc, nie widzi siebie ani jako lekarza, ani jako badacza laboratoryjnego. Nie widzi też nic na horyzoncie swoich studiów, czy medycyny w ogóle, co dawało nadzieję na pokonanie glejaków mózgu 4 stopnia.

Zaliczała sesje i przeskakiwała z roku na rok, podpierając się tym swoim świętym gniewem i podziwu-godną-motywacją, dopingowana przez otoczenie, przyklaskujące jej, jakże chwalebnemu celowi. I już już, gdy, zdawałoby się, jest na ostatniej prostej, poczuła, że tak właściwie, to nie dotarła nigdzie. Przez te wszystkie lata, stała w miejscu, grzęznąc w bólu po śmierci taty. Nie pozwalała sobie na ukojenie go, bo to było jedyne, co pchało ją do przodu, dawało poczucie sprawczości, namiastkę kontroli, której desperacko potrzebowała po miesiącach bezradności wobec choroby ojca. Nie mogła się zatrzymać, nie mogła porzucić swojej wielkiej idei zbawienia świata, to by było jak zdrada! To by było jak… pogodzenie się ze śmiercią.

Ale ona nie chce być lekarzem. Nie chce patrzeć każdego dnia na cierpienie, nie chce przeżywać tego wszystkiego ciągle od nowa.
I co teraz? Ile warte są wtopione koszty? Ile to jest, przemęczyć się jeszcze te kilka miesięcy do końca? Ponosić w sobie jeszcze trochę żałoby i złości, choć czuje, że te uczucia wydają się teraz sztucznie podtrzymywane? Szczególnie ta myśl ją przeraża. Może przyszedł czas, kiedy rany chcą się zacząć goić? Tylko co wtedy, przecież zostanie z niczym. Czy ma teraz odwiesić najszlachetniejszy ze wszystkich życiowych celów na kołek? Czy ma do tego w ogóle prawo? I ile ją samą będzie to kosztować?

Patrzy na ekran laptopa. Jest czarny. Ciekawe, czy komputer się uśpił, czy może padł do reszty?

Z Klubu Otwartej Szuflady (2)

Tekst powstał w ramach Klubu Otwartej Szuflady – warsztatów kreatywnego pisania edycji jesiennej 2021. Napisany jako ćwiczenie, proszę traktować jak brudnopis 🙂


Po odwiedzeniu wszystkich miejsc z mojej architektonicznej listy “to see”, wycieczce do słynnych wulkanicznych stożków w centrum miasta oraz dniu spędzonym w winiarni na Waiheke Island – największa turystyczna niespodzianka w Auckland: Winter Garden at The Domain.
Dwie przepiękne oranżerie, wypełnione wszelkimi gatunkami roślin, od kaktusów, po anturium, a nawet mimozy wstydliwe, i osobny ogród palmowy. Otoczone ceglanymi murami, z sadzawką, fontanną i śnieżnobiałymi kamiennymi rzeźbami, wszystko to w świetle złotego, zimowego słońca, wygląda, jak obrazek wyjęty wprost z książki z baśniami.
Wchodzimy właśnie do drugiej ze szklarni, tej z egzotycznymi kwiatami. Gorące i parne powietrze uderza nas w twarz i niemal wysysa tlen z płuc. Ledwo co rozglądam się wokół, przytłoczona intensywnością zieleni i wilgoci, kiedy ktoś lekko poklepuje mnie po ramieniu.
“Uważaj na obiektyw” mówi starszy pan tuż za mną, wręczając mi zgniecioną chusteczkę higieniczną. Zaskoczona tym nagłym i dość bezpośrednim spotkaniem, nie odpowiadam nawet mechanicznego /dziękuję/. Dopiero po chwili zauważam, co staruszek trzyma w drugiej ręce i doznaję olśnienia.
Oczywiście, już po kilku sekundach w dusznej oranżerii, mój obiektyw jest kompletnie zaparowany. Teraz dopiero czuję wdzięczność za pognieciony kawałek papieru i tę chwilową solidarność z drugim, zupełnie obcym człowiekiem, która zdarza się właśnie w tych nagłych momentach obopólnego zrozumienia. Bez zbędnych tłumaczeń

Nie mam szansy podziękować, starszy pan oddala się już w stronę sadzawki z nenufarami, jedną rękę opierając na łasce, w drugiej trzymając swój aparat.

Auckland, NZ, 17.06.2018

Z Klubu Otwartej Szflady (1)

Tekst powstał w ramach Klubu Otwartej Szuflady – warsztatów kreatywnego pisania edycji jesiennej 2021. Napisany jako ćwiczenie, proszę traktować jak brudnopis 🙂


Dziś zauważyłam, że czajnik uczy mnie cierpliwości. Albo mindfulnesu, żeby brzmiało tak bardziej nowocześnie.

Otóż mamy nowy czajnik, taki do pour-over coffee, co ma taki długi i cieniutki… no nie wiem, dzióbek? Rurkę raczej. Chodzi o to, że jak się zalewa kawę, to takimi okrągłymi ruchami i żeby woda lała się w odpowiednim – nie za szybkim – tempie.
Cóż, jedni w pandemii pieką chleby, inni osuwają się w jeszcze większe kawowe szaleństwo, dlatego S. zakupił specjalna wagę do ziaren i ów wspomniany, fafa-rafa, czajnik.
Ładny, nie powiem, i ma termometr oraz funkcję podtrzymywania temperatury, też fajnie, ale do brzegu.

Jak z tego czajnika próbujesz zalać sobie normalną, chamską herbatę, to zajmuje to mniej więcej 17 razy tyle czasu, ile trwałoby to przy użyciu NORMALNEGO czajnika z DZIÓBKIEM dla pospólstwa. I ja teraz stoję nad tą herbatą, co się ona zalewa w zwolnionym tempie, i stoję, i czekam, i tak woda takim pięknym, cieniutkim strumyczkiem sobie leci… I ja sobie myślę, Słodki Jeżu Kolczasty, ja do 50tki dobiję, zanim zaleję tę przeklętą herbatę.
I tak zalewam te herbaty już drugi tydzień (a pracując z domu, to wiadomo, jakieś 5 kubków dziennie zejdzie), na początku furkając, że tak wolno to idzie! A potem sapanie zmieniło się w głębsze oddechy, spojrzenie przez kuchenne okno, przyzwyczajenie się się do myślenia o niczym innym, tylko o namakającej (POWOLI) torebce albo liściach w koszyku.

Herbaty wypite, ja 50tki jeszcze nie mam, więc może po co ten pośpiech.

PS. Dwa czajniki na blacie nie wchodzą w grę, także pozostaje mi mindfulness.