Goodbye Poland.

Jak na prawdziwego miłośnika literatury przystało, mój pobyt w Polsce mogę zamknąć klamrą, bo oto, uwaga, niemal SPÓŹNILIŚMY SIĘ na lot z Warszawy do Dubaju.

Jak to się stało? Otóż, zaledwie przelecieliśmy z Wrocławia do Warszawy, a LOT już zdążył zgubić nasze 3 bagaże. WSZYSTKIE 3. Szukamy walizek i plecaka na wszystkich karuzelach, pan z obsługi nadaje przez walkie-talkie do innego pana i pyta, gdzie mogły się one podziać, po czym sugeruje, że skoro zostało nam już tylko 20 minut do odprawy do Dubaju, to żebyśmy szybko tam się udali i odprawili bez bagażu, aby nie stracić tego lotu, po czym należy wrócić na poziom niżej, odnaleźć trzy telefony na przeciwko sklepu z perfumami, podnieść słuchawkę środkowego (ale żadnego innego) i nas wtedy automatycznie połączy z Najwyższym Biurem Dowodzenia Wszechświatem, i wtedy będziemy mogli jeszcze raz wejść do hali odbioru bagażu, bo ten na pewno gdzieś się pomieszał z transferowymi i jeszcze możemy zdążyć go nadać. Poczułam się, jak w bajkach, kiedy musisz zapamiętać dokładnie słowa wróżki, co trzeba zrobić i w jakiej kolejności, bo jak nie, to klops, nikt nie będzie żył długo i szczęśliwie.
Także BIEGNIEMY.
Pani w Emirates Airlines nas odprawiała i mówi, że jak znajdziemy bagaż i w 15 min zdążymy do niej wrócić to jeszcze nam go nada. Samolot odlatuje dokładnie za godzinę.
Także BIEGNIEMY z powrotem.
Środkowy telefon zajęty, pan mówi, że już 40 minut czeka i mu muzyczka gra do ucha, bo on w podobnej sprawie. S. dostaje typowej polskiej kurwicy. Pan odkłada słuchawkę zrezygnowany, a ja podnosząc ją i słyszę, że jesteśmy czwarci w kolejce oczekujących na połączenie. Zostawiam S. ze słuchawką, łapię kogoś w mundurze celnym i mówię, jak jest, a on na to, że nie ma innego wyjścia, środkowy telefon na przeciwko sklepu z perfumami jest jedynym portalem do ponownego przeniesienia się w krainę bagażu. Taka procedura. Nie ma innej opcji. Tylko jeden aparat na cały świat.
Zostawiamy w cholerę tę słuchawkę i tę ich muzyczkę i biegniemy schodami ruchomymi znów do hali odlotów, gdzie po drodze jest biuro LS Airport Service, którzy to są odpowiedzialni za dostarczanie bagaży z samolotu do odbioru. Przedstawiamy sytuację i pytamy, czy mogą nam jakoś pomóc.
– eee, to pani se tam z powrotem pójdzie do tych bagaży i odbierze (arogancki ton, przeciągający samogłoski, pogardliwe grymas w kąciku ust).
– Nie pójdę, bo nie można.
– eee, co nie można, tymi schodami na dół i tak jak pani wyszła, tak wejdzie.
– Nie wejdę, bo jest ochrona, nie ma wejścia.
– noooo, to se pani pójdzie do środkowego telefonu…
– Byłam. Nie można się doczekać na połączenie. Mamy samolot za 45 minut.
– to czego pani marnuje tu czas z nami, iść tam i na telefonie czekać…
– Nie mam czasu czekać, mam lot do Dubaju, a potem do Sydney oraz zaginiony bagaż, który chcę odzyskać.
– eee, tu nic nie ginie (przeciągnięte melodyjnie “i” w słowie ginie oraz lekceważące machniecie ręką).
S. co prawda nic nie zrozumiał z tej rozmowy, ale intuicyjnie wyczuł, że należy mnie przytrzymać, bo ten człowiek, Polak pracujący, nie zdawał sobie najwyraźniej sprawy, że lekceważy zgubiony bagaż w którym są MOJE KSIĄŻKI, a to w każdej sekundzie może się dla niego skończyć rozszarpaną tchawicą. Miałam ochotę go złapać i potrząsać nim tak długo aż trzeba go będzie hospitalizować z powodu epilepsji.

Czasem mam ochotę tak wziąć całą Polskę za fraki potrząsać nią, aż w końcu coś się jej poprzestawia na lepsze tory.

Widzimy, że nic nie wskóramy z bagażem, więc aby przynajmniej nie spóźnić się na ten samolot, co go mamy za 40 minut — BIEGNIEMY. Klejka do kontroli bagażu, potem kolejka do odprawy celnej, w której utknął S., gdyż Azjatka przed nim próbowała odprawić siebie, KOTA oraz swoją matkę. Pani celnik nie była w stanie dogadać się ani z Azjatką, ani z kotem, ani z matką. Po upływie jakichś 7 minut, czyli WIECZNOŚCI, S. w końcu znalazł się ze mną po drugiej stronie lustra, także BIEGNIEMY do bramki. Dopadamy do kolejki na 3 minuty przed zamknięciem, czyli luz, nawet zdążymy spakować wszystkie Kindle, laptopy i aparaty, z którymi to pod pachą przebiegliśmy całe warszawskie lotnisko.

W samolocie przeczytałam sobie “My brief history” Stephena Howkinga, bo nie ma to jak trochę czarnych dziur, grawitacji kwantowej i tuneli czasoprzestrzennych na ukojenie nerwów. Szczerze polecam.

Jesteśmy w Dubaju. Nie możemy nic załatwić, bo jest 1 w nocy czasu miejscowego, a tym samym 23.00 czasu warszawskiego, biuro LOTu czynne od 9 do 17-tej, a przez internet się nie da złożyć oficjalnego raportu PIR (Property Irregularity Report). Także SIEDZIMY.


I jak tu już jesteśmy przy takich zabawnych przygodach, to mam w rękawie jeszcze jedną anegdotkę o tym, jak udałam się podczas tej wizyty we Wrocławiu do DZIEKANATU. Tak, właśnie tam.
Jadąc na uczelnie wiedziałam, że to nie będzie nic przyjemnego, że prawdopodobnie nic nie załatwię, że tylko sobie zepsuję dzień i że nie ma języka, w którym umiałabym wytłumaczyć S. co to znaczy wizyta w DZIEKANACIE oraz związana z tym BEZSILNOŚĆ. Ale nie uprzedzajmy faktów.
– Dzień dobry, mam na imię Ela… (jakieś wstępne bla bla bla najuprzejmiejszym tonem, na jaki tylko potrafię się zdobyć) …potrzebuję syllabus.
– A kiedy się Pani broniła?
– 2011
– A to były studia jakie? Pięcioletnie czy dwudzielne?
– Jednolite pięcioletnie stacjonarne.
– A to nie ma.
ZONK. Nie ma. Skończyły się, jak bułki w piekarni. Nie ma.
Ale ja mam plan B.
– A to ja mam taki syllabus tutaj, dostałam od koleżanki, co broniła się dwa lata przede mną, tylko do uprawnień w Australii potrzebuję potwierdzenia, że on obowiązywał także w takcie moich lat studiów i ja sprawdziłam z moim wypisem, i wszystko się zgadza, więc potrzebuję tylko potwierdzenia, jakiejś pieczątki…
I wtedy oto co nastąpiło:
– A co Pani mi tutaj! Przychodzi we wrześniu, co to nie wie, że obrony są?! Zapisy są?! Nowi studencie są?! Szkolenia BHP są?! Ja proszę Panią nie mam czasu, bo co to się we wrześniu dzieje, wszyscy przychodzą i coś chcą! A co ten rząd australijski taki podejrzliwy, co to on sobie myśli, że go wszyscy Polacy chcą oszukiwać, czy co?! Ja proszę Pani, ja nie wiem, ja to muszę posprawdzać, to na pewno nie w tym tygodniu. Ani nawet w następnym. Ja nie wiem, ja to sobie położę na biurku, ale ja nie wiem, co to ja tutaj mam zrobić! Pani zapisze telefon, ja zobaczę, jak coś zrobię to zadzwonię, ale ja nie wiem!

Zapisałam telefon. Wyszłam z dziekanatu. Jeszcze przez ładnych parę godzin chciałam iść i z armat walić, mordować, grabić, truć i palić.
Z historii tej wyciągnąć można dwa wnioski:
1. Po zmianie systemu studiów z jednolitych pięcioletnich na dwudzielne, panie z dziekanatu, z Dziekanem, Rektorem oraz Prorekotrem rozpalili wielkie ognisko na Babiej Górze, do którego wrzucili syllabus oraz wszystkie dokumenty świadczące o tym, że jakiekolwiek studia jednolite miały kiedykolwiek miejsce (nic to, że przed dziesiątki lat, uczelnia ta wydawała na świat absolwentów tychże właśnie) i tańczyli wokół niego nago trzymając się za ręce. W ognisku tym spłonęły, a tym samym przepadły na zawsze informacje zachowane na: glinianych tabliczkach, papirusie, pergaminie, dyskietkach, płytach CD-ROM, dyskach twardych. Także syllabusa NIE MA.
2. Mam 30 lat (skończone), dyplom absolwenta wyższej uczelni, a pani w dziekanacie traktuje mnie jak rozwydrzonego bachora, który przychodzi bez pardonu i ma czelność prosić ją, żeby w godzinach swojej pracy (od 12 do 15) wykonywała swoją pracę. Moja zbuntowana dusza, rozpasana na tej australijskiej uprzejmości, tym południowym dobrobycie i tym nie-do-pomyślenia-szacunku do osoby, z którą próbujesz coś załatwić, bez względu na to po której stronie biurka siedzisz/stoisz, się na takie traktowanie NIE GODZI. I wtedy ja tę Polskę chcę, tak od morza do Tart, od wschodu do zachodu, objąć i trząść…

Pani jeszcze nie zadzwoniła.


Wyszło na to, że ja tu jestem jednym wielkim chodzącym sarkazmem i tylko narzekam i narzekam na ten nasz kraj, ale co Wam, będę pisać, że przez ten miesiąc byliśmy na 4 pięknych weselach moich najbliższych, przez Blacharską nieustannie przewijały się grupy przyjaciół, za którymi bardzo tęskniłam, że Zebra jak zawsze nie zawiodła, a mamcia codziennie gotowała nam obiady, że po 11 latach spotkaliśmy się z kolegami z liceum i był to jeden z najlepszych wieczorów tego miesiąca i każdemu z tych kolegów przybijam pionę, bo okazało się, że wszyscy podążyli fascynującymi, kompletnie różnymi ścieżkami i “wyrośli” na zabawnych i inspirujących ludzi, że udało nam się zejść wzdłuż i wrzesz Barcelonę w 4 dni i zobaczyć niemal wszystkie punkty, jakie miałam zaznaczone na mojej mapie “Barcelona-Architektura”, że udało mi się pokazać S. nieco z mojego ukochanego Krakowa, że byliśmy na fantastycznym koncercie Papa Roach w Warszawie dzięki mojej najlepszej siostrze, że w Rzymie zupełnym przypadkiem (albo cudem) dostaliśmy wejściówki VIP na audiencję do Papy Franciszka i siedzieliśmy sobie jakieś 10 m od niego, że w tym Wiecznym Mieście moje niegodne stopy stąpały po tych samych kamieniach i tym samym bruku, po którym ludzkość stąpa już od ponad 2,5 tysiąca lat, i w końcu, że udało mi się spotkać z ludźmi, z którymi bardzo dawno nie rozmawiałam, albo niezwykle rzadko mam czas wymienić parę pisanych słów, którzy są rozsiani po świecie jak ja, a jednak są mi oni wciąż tak bliscy, jak bielizna i to świadomość, że soulmates never die sprawia, że wiara w ludzkość i w samą siebie wciąż jeszcze się we mnie tli.

Łezka w oku.

Do zobaczenia!

Welcome to Poland.

Lecimy do domu! Sydney — Dubai — Warszawa. W końcu na polskiej ziemi, jeszcze tylko zdążyć na samolot do Wrocławia. A okazało się to nie lada przygodą.

12.15:
Lądujemy w Warszawie. Tłumu nie ma, szybka akcja przez kontrolę celną, biegniemy do taśmy bagażowej.
12.25: Czekamy na bagaże.
12.30: Czekamy.
12.40: Czekamy.
12.45: Czekamy.
12.48: Bagaże!!!
Dzikim cwałem opuszczamy terminal, poganiamy ruchome schody, by jechały szybciej do odlotów, a do nadania bagażu kolejka, jakieś 50 osób. Podbiegam do pani z obsługi stojącej w pobliżu:
– do której godziny możemy nadać bagaż?
– A o której jest lot?
– 13.30
– O żesz… proszę za mną, tu boczkiem, ominiemy kolejkę. Za tymi Japończykami państwo od razu nadadzą bagaże.
– Dziękujemy!

12.52:
Para Japończyków przed nami odbiera swoje karty pokładowe, skłaniają się nisko (2 razy), pan obsługujący mówi dziękuję, ja przestępuję z nogi na nogę, Japończycy po chwili (!) milczenia wykrzykują łamaną polszczyzną: dziękuję! Pan: dziękuję, Japończycy: dziękuję! Japończycy: Ukłon, ja: PRZEPRASZAM!!! I odpycham ich stanowczym ruchem.
Pan: a co to się stało?
Ja: Lot mamy o 13.30
Pan: O żesz… to szybko, paszporty proszę.
Uprzejmy pan, bardzo szybko nadał nam bagaże, a pani czuwająca nad nami kazała biec do kontroli i nie stać w kolejce, bo nasze szanse maleją z każdą sekundą.

12.58:
Biegniemy. Wąż kolejki do kontroli ma jakieś 6 zakrętów, a my przez sam środek, zgięci pod taśmami, pomiędzy Grażynami i Januszami, nie bacząc na mordercze spojrzenia, zostawiając za sobą pomruki i złorzeczenia najsoczystszej polszczyzny, docieramy do taśmy. Przed nami 7 osób, w tym 3 młode dziewczęta.
Bagaże pierwszej z dziewcząt przejeżdzają przez skaner… STOP! nie wyjęła płynów, proszę się cofnąć, trzeba wypakować i jeszcze raz, S. zaczyna oddychać w nieco przyspieszonym tempie.
Druga z dziewcząt nie zdjęła paska… STOP! proszę zawrócić, jeszcze raz przejść. Bagaż trzeciej z dziewcząt… STOP! nie wyjęła laptopa, proszę zawrócić, wyjąć, jeszcze raz skanowanie.
Za sobą słyszę S: for fuck sake…

13.12:
Nasze bagaże są w końcu skanowane, laptopy osobno, płyny osobno, jak Pan Bóg przykazał. Przechodzę przez bramkę, chcę chwycić mój plecak, ale pan z ochrony celnej jest szybszy.
– Pani tam ma… pani tam ma… DWA CZYTNIKI ELEKTRONICZNE!
– No mam.
– To trzeba wyjąć, wypakować, jeszcze raz przeskanujemy.
S., wciąż po pierwszej stronie barykady patrzy na mnie z niedowierzaniem. Przechodizliśmy to już 4 razy w ciągu ostatnich 24h, nikt nas o czytniki nie pytał, ale o to Polska właśnie.
Pan z ochrony rozgrzebuje mój plecak, znalazł jednego Kindla, szamocze się z etui, w którym jest drugi, ja oblewam się potami, próbuję powiedzieć, że my nieco w pośpiechu, boarding już się kończy, ale nasza polska służba jest niewzruszona i jej akurat wcale się nie śpieszy. Mój bagaż odbywa kolejną podróż przez skaner, już go chcę pochwycić, ale nie! Tym razem pani z ochrony, że na specjalną kontrolę go bierze. Łapię się za głowę, S. dostaje polskiej kurwicy w najczystszej postaci, a pani niespiesznie muska mój plecak papierkiem. Zabrała papierek do maszyny sprawdzającej, a ja za sobą słyszę: YOU MUST BE FUCKING KIDDING ME!!!
Odwracam się, a pan gmera w naszej torbie z aparatami fotograficznymi i niewzruszony odpowiada patrząc S. prosto w oczy:
– Aparty, toż to elektronika! trzeba wypakować!
Wyciąga pierwszy… a to dla draki była Diana, analogowy, na film. Wyciąga drugi, mocuje się z trzecim, cały sprzęt do skanowania JESZCZE RAZ. Tymczasem mój plecak nie zawiera narkotyków, śmiercionośne Kindle też wydają się być ok.

13.21:
Chwytamy bagaże, a pod pachę laptopy, niedopakowane aparaty i te mordercze Kidnle i biegniemy. Przez perfumy na bezcłowej, przez wódkę, czystą, zmrożoną, przez chusty malowane w tradycyjne wielkopolskie wzory, biegniemy.
Słyszymy:
– Last call for passenger Ms. Elżbieta Głogowska and Mr. S…
Biegniemy.

13.23:
Dopadamy do bramki.
– karty pokładowe poproszę.
Podajemy telefony, resztką sił, jak pałeczkę na sztafecie… nie chce odczytać. Wygrzebuję karty, które pan przy nadawaniu bagażu nam wydrukował, bo “w razie gdyby nie zdziałało na telefonie” i błogosławię go w duchu.
– Ach, to państwo, proszę szybciutko, zatrzymamy autobus dowożący, żeby państwo zdążyli.
– DZIĘKUJEMY!!!
Biegniemy.

13.31:
Siedzimy w samolocie do Wrocławia.


Jesteśmy w domu. Przez ten miesiąc będziemy oczywiście na Blacharskiej, a także w Barcelonie, Krakowie, Warszawie i Rzymie. Jeśli ktokolwiek chciałby z nami na kawę albo coś mocniejszego lub po prostu zbić pionę to proszę pisać, bo się za Wami, bardzo stęskniliśmy!