L’etape Australia i… Francja?

Okoliczności sprawiły, że jeżdżę sobie na rowerze w tej Australii i wcale często spamuję swoich znajomych, a także krewnych i znajomych królika, kiepskiej jakości filmikami przedstawiającymi głównie pedałowanie, a okazjonalnie również towarzyszący temu krajobraz. Rower stał się dla mnie ostatnim bastionem równowagi fizycznej i psychicznej, po tym, jak moje kolano po 3 rekonstrukcjach i 5 operacjach w ogóle, nie zawsze pozwala mi na aktywność, jakiej oddałam serce dawno dawno temu w odległej galaktyce. Kiedy w zeszłym roku w kwietniu, 2 lata po ostatniej operacji, przydarzył mi się mały wypadek (tak, grając w koszykówkę, czy ktoś jest zaskoczony?) i moje kolano odpowiedziało na to cystą Bakera, rower naprawdę został moją jedyna opcją, do odwołania. Jak mawia Meredith, z naszego biura “road bike is a wheelchair for injured athletes”. W tym czasie S. przygotowywał się do “City2Surf”, kultowego, 14 kilometrowego biegu w Sydney, więc ja ze sportowym FOMO w sercu postanowiłam, że znajdę sobie jakieś kolarskie wyzwanie i nie będę gorsza! No i znalazłam…


Przyszedł listopad, którego ostatni tydzień spędziliśmy w jakże urokliwym górskim zakątku Australii, Bright w stanie Victoria, na naszym corocznym rajdzie rowerowym. Jeździliśmy tam po górkę przez wiele kilometrów, jak te głupki.

1_B

2_B

3_B

W tym roku wyjazd ten był dla nas również zaprawą do mojego wielkiego wyzwania kolarskiego, zrodzonego ze złości i zazdrości, w które wpakowałam nie tylko siebie, ale i S.

L’etape Australia, bo o tym mowa, to wydarzenie, które odbywa się w innej miejscowości „australijskich Alp” – Jindabyne i pozwala doświadczyć, jak to jest przejechać jeden z etapów Tour de France (etapów górskich oczywiście) pod względem atmosfery, wsparcia organizacyjnego oraz poziomu trudności. Także przez 170 km oraz 3000 m przewyższenia, ramię w ramię jadą obok siebie profesjonalni kolarze oraz takie małe żuczki, jak my.

4_B

Profiles_B.jpgCiekawostka: aby dojechać z Bright do Jindabyne, trzeba objechać dookoła pasmo górskie oraz pokonać przełęcz, gdzie droga wije się malowniczo i bardzo pokrętnie. Zanim jednak zacznie się las, jedzie się drogą o wdzięcznie brzmiącej nazwie Kościuszko Road i mija miejscowości o bardzo śmiesznych nazwach, min: Porepunkah, Kancoona, Kergunyah, Tangambalanga, Tallangatta, Bullioh, Khancoban, Crackenback. Ubaw po pachy.

Jak już się pośmialiśmy, obkleiliśmy rowery numerami startowymi i przygotowaliśmy żelki i napoje energetyczne dzień przed wyścigiem, usiadłam na łóżku i z narastającym poczuciem przerażenia uświadomiłam sobie, że przecież nie ma szans żebym przejechała jutro te 170 km i w ogóle ukończyła ten wyścig. S. niezawodnie przybył ze wsparciem i oznajmił pocieszająco: „At the end of the day, just remember… it was all your idea”. Kładłam się spać z myślą, że jutro najprawdopodobniej wyzionę ducha i to w sumie będzie tak dramatyczne, jak i zabawne – polec na górze Kościuszki, najwyższym szczycie Australii. Byłam przerażona podjazdem na Col de Beloka (średnie nachylenie 10%, z momentami dochodzącymi do 16-19%) i historiami o żniwie jakie zbiera zaledwie w połowie wyścigu. Nie wiedziałam wtedy, że to jednak ostani, niekończący się podjazd do Perisher (24 km, kiedy masz już 110 na liczniku…) wprowadza cię w najciemniejszy kąt jaskini cierpienia.

5_B

Następnego dnia o poranku, ruszyliśmy razem z 2500 innych straceńców, co to z własnej woli i za własne pieniądze spędzą od 6 do 9 godzin na pedałowaniu. Także pedałowaliśmy… przez jedne z najpiękniejszych krajobrazów Australii, pobłogosławieni piękną pogodą i rewelacyjnym wsparciem organizatorów, a także kibiców (!). Na drugie śniadanie łyknęliśmy Col de Beloka, cierpieliśmy do samego szczytu góry Kościuszki, z dziką radością i wiatrem w kaskach zjeżdżaliśmy potem tą samą trasą do wioski. Wpakowaliśmy w siebie tyle batonów proteinowych i żeli energetycznych, że byłam przekonana, że pocąc się wydzielam zapach pomarańczy i porzeczki, a S. wymowę słowa “żelki” po polsku opanował do perfekcji. Ostatnie 7 km to już był zawodowy time trial, jakby ścigał nas sam diabeł, by wyrobić lepszy czas, a tak naprawdę to byle tylko móc wreszcie zsiąść z tego cholernego siodełka. Przekraczając metę sama nie wiedziałam, czy jestem bardziej szczęśliwa, czy zaskoczona, czy może w zasadzie to już martwa.

6_B

7_B

8_B

9_B

10_B

Na koniec dnia, po zjedzeniu największego kotleta, jaki można było znaleźć w całej dolinie, podzieliłam się na Facebooku taką anegdotą:
“Rozmawiałam jakiś czas temu z pewnym Jezuitą o wielu różnych sprawach tego świata i jako wtrącenie, acz odnoszące się do tematu rzuciłam, że nie sądzę, by S. kiedykolwiek powiedział mi, że „jestem ładna” czy coś w tym stylu. Na co mój rozmówca prychnął i zapytał z ironią: “ach pewnie za to mówi Ci, że go pociąga Twoje wnętrze?” Jako, że zostałam dobrze wychowana, powstrzymałam się od komentarza do tej reakcji.
Otóż S. również takich rzeczy mi nie mówi. Przy okazji takich śmiesznych wydarzeń, jak nasz rowerowy wyścig, mówi mi za to (i ja to uważam za legalny komplement): „you have a very strong mind”.
Bo wiecie, za zdolność przejechania tych 170 km odpowiada właśnie głowa, nie nogi.
A także to, że kolarstwo jest sportem zespołowym, więc podziękowania należą się S. i wszystkim na trasie, z którymi udało nam się stworzyć zgrany rolling pace line i wspólnie wypracować niezły czas!”

11_B

Ale to nie koniec tej historii.

L’etape odbywa się w 15 krajach i jest niezwykle trudnym, ale również niezapomnianym doświadczeniem. Oczywiście odbywa się także w Francji (bo jakżeby inaczej), i to w trakcie prawdziwego Tour de France! Na ten event nie można po prostu kupić biletów – za dużo jest chętnych. Dlatego aby móc pojechać we Francji trzeba ukończyć którykolwiek z wyścigów w pozostałych 14 krajach w pierwszych 10% swojej grupy wiekowej. Guess what… nam się to nie udało. My PRZEŻYLIŚMY, a walka o to przetrwanie zajęła nam 8h i 1 min i to poczytujemy sobie za sukces, więc wcale na zakwalifikowanie nie liczyliśmy (D’arcy, który wygrał australijski L’etape ukończył go w nieco ponad 4h…). Z resztą, kto przy zdrowych zmysłach chciałby pakować się w to jeszcze raz?

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia, nasz klub rowerowy Rapha ogłosił, że w tym roku sponsoruje francuską edycję L’etape i z tej okazji ma 150 biletów dla wszystkich członków klubu na świecie. Będzie loteria i wystarczy podać maila. Ja tę wiadomość usunęłam co prędzej, przecież szanse wygrania biletu są bliskie zera, a już szanse wyjazdu do Francji spadają do wartości ujemnych. Pod koniec dnia S. przyszedł do mojego biurka i zapytał, czy widziałam maila od Rapha i że on podał swoje dane, bo co ma do stracenia? Na to ja odnalazłam maila w koszu i też się zgłosiłam (FOMO, pamiętacie?). W pierwszy dzień świąt, pijemy sobie kawę po rowerach, a ja dostaję wiadomość: gratulacje, link do Twojego biletu poniżej, jeśli nie zostanie zaakceptowany do 1 stycznia, przechodzi na kolejna osobę. Pokazałam S., bo coś mi się nie chciało wierzyć, że to legalna wygrana, a on, że jedziemy do Francji. Nie szkodzi, że on takiego maila nie dostał. Dobra, dobra, spławiłam go, ale temat powrócił po południu, kiedy S. przy świątecznym stole opowiedział tę historię swoim rodzicom. Jednogłośnie stwierdzili, że jedziemy. Wszyscy. Oni też. Będą kibicować i pić francuskie wino. Papa Corleone, przyzwyczajony, że z jego decyzjami się nie dyskutuje, orzekł, że to “once in a lifetime chance” i oczywiście, że jadę. Po przetłumaczeniu mojej mamie (która spędzała Boże Narodzenie u nas), co też takiego ekscytującego się wydarzyło, oświadczyła, że ona przecież też może podskoczyć w Alpy w lipcu, bo co, daleko ma?, a potem wszyscy wpadamy do Polski na wakacje. Mama S. przyklasnęła z ochotą, a ja mruczałam pod nosem, że wszystko fajnie, ale ja nie mam ani urlopu, ani kasy, i ktoś musi te 130 km i 4500m (!!!) pod górkę przejechać… Wieczorem S. postawił przede mną laptopa i mówi: akceptuj, jedziemy. No i jedziemy.


Także jak macie urlop, to wpadajcie 21 lipca do Albertville, będzie wino i sportowa atmosfera, a dzień później PRAWDZIWE Tour de France będzie przejeżdżać dokładnie tę sama trasę! A jeśli się Wam nie uda, to widzimy się tydzień później w Polsce. Kto ma rower i chciałby nam pokazać gdzie się teraz jeździ we Wrocławiu i okolicach, ręka do góry! Odwdzięczymy się kangurami 🙂


Edit: Po około trzech tygodniach i krótkiej pogawędce z szefem naszego klubu, kiedy to akurat odwiedzał Sydney, S. dostał bilet startowy z listy rezerwowej.

We are going to suffer together, my dear, we are.

12_B

Australia Day weekend 2019

Nadszedł od dawna wyczekiwany długi weekend z okazji Australia Day. Polak, Włoch i Holender planowali kilkudniową wędrówkę, a konkretnie Six Foot Track, w malowniczych Blue Mountains, jakieś 120 km na wschód od Sydney…

Australia Day jednak wypada 26 stycznia (w tym roku była to sobota, ale w takich przypadkach dostajemy wolny poniedziałek w ramach zadośćuczynienia), czyli w środku upalnego australijskiego lata.

Także Polak, Włoch i Holender planowali kilkudniową wędrówkę z okazji Australia Day, z biwakiem po drodze w miejscach odległych od cywilizacji. Jednak mieszkają oni właśnie w Australii, a w tym kraju nie chodzi się na samodzielne wędrówki w odosobnione rejony przy 38 stopniach C.

1_B
2_B
3_B

Postanowili jednak nie tracić ducha i mimo wszystko spędzić kilka dni w lesie, w otoczeniu przerośniętych waranów popijając rum jak prawdziwi piraci i bawiąc się świetnie.

5_B
4_B
6_B
7_B
8_B

Czytając dobrą literaturę (jak na prawdziwych piratów przystało) i robiąc to, co robi się na biwaku w lesie.

9_B
10_B
11_B
12_B
13_b
14_B
15_B
16_B
17_B

Pływając w rzece (z wężami lub agamami wodnymi, w zależności kogo zapytacie i jak dobry ten ktoś miał wzrok).

18_B
19_B
20_B

Popijając herbatę i wsłuchując się w burze przetaczające się nad ich głowami, siedząc ściśnięci i przemoknięci pod profesjonalnie skonstruowanym zadaszeniem z brezentu, pokryci błotem i okazjonalnie pijawkami (fun fuct: pijawki atakowały TYLKO Włocha, mimo, że wszyscy byliśmy jednakowo wyeksponowanymi ofiarami. Sugestie?)

21_B

Opowiadając sobie historie i ciekawostki przy ognisku, czerpiąc dziką satysfakcję z faktu, że prawdziwości żadnej z anegdot nie było można wygooglować i trzeba było WIERZYĆ NA SŁOWO opowiadającemu. Cóż to był za dawno zapomniany dreszczyk emocji!

22_B

Po dwóch dniach ulewnego deszczu udało im się wydostać z lasu, choć nie obyło się bez grzęźnięcia w błocie, poślizgów, pomagania innym uczestnikom drogi w wypychaniu vana z przydrożnego rowu i serc ściskających się z bólu, bo część naszej ekipy jechała nowiutka Mazdą odebraną z salonu zaledwie 4 dni wcześniej.

Było super.

23_B

Czy wiecie, że…

  • we francuskim Harrym Potterze różdżka nazywa się “la baguette magique”
  • ludzie którzy mają uczulenie na koty, nie są tak naprawdę uczuleni na kocią sierść samą w sobie, ale na kocią ślinę, która wchodzi w kontakt z sierścią
  • fizjologicznie włosy i sierść to to samo (także nie wiem, skąd te historie o psach, co to niby nie mają sierści tylko “włosy” i są przyjazne dla alergików… to muszę wygooglować).
  • w Chinach zakazane jest przytulanie drzew
  • w Singapurze zabronione jest rzucie gumy

Old Helensburgh Station

Nie posłuchała Supermena i nie użyła teleobiektywu. Upaprali się za to po kolana w błocie i radości.

Pojechali poobcować z naturą.

Krótka, subiektywna relacja z obcowania z naturą w miniony weekend, poczynionego przez Felka bez więzadła i Seba ze złamanym obojczykiem.

Kolce Waterdragona są miękkie, Blue Tounge Lizard nie ma zębów więc nie gryzie. Można je spokojnie brać w ręce i wynosić z domu, jak im się zdarzy pomylić drogę. Często, w trawie, mylone są z Black Head Python i jak się człowiek pomyli, to bywa mniej wesoło.

Kangury są duże i na ogół zblazowane, a te mniejsze to wallabies i one się lubią boksować (nigdy nie drap się po brzuchu przy kangurach, bo to jakby im rzucać wyzwanie). “Misie” koala (prawda jest taka, że człowiek jest bliżej spokrewniony z misiem niż koala) nie zawsze śpią i czasem się ruszają, a młode, gdy się rodzą są zaledwie  wielkości zniarna fasoli i przez pierwsze miesiące zjadają kupę matki, żeby przyswoić bakterię, która pozwala im trawić (toksyczny) eukaliptus.

Bilbo w Australi robi za zajączka wielkanocnego (zające nie są rodzime), czyli mamy tu Easter Bilbo.

Diabeł tasmański wygląda, nie ma co się oszukiwać, jak mała świania z zębami i szczurzym ogonem, kwiczy też trochę jak świnia. Lubi wdrapywać się na drzewa, a na ziemi jest całkiem powolny. Dlatego żywi się głównie padliną – nie dogoniłby kulawego zająca, gdyby chciał polować.

Emu są wielkie i nieco przerażające z tymi swoimi nogami, co wyglądają jak dinozaurze, poza tym wydają gardłowe dźwięki, przypominające warczenie psa, gdy chcą żebyś zszedł im z drogi (albo z oczu), albo jak chcą zjeść kanapki Sebastiana.

Papugi Cockatoos kopią dziury w ziemi i rozdziobują solidne kawałki drewna na wióry. Opiekunowie dostarczają im nowe pnie do psucia raz w tygodniu, a co wieczór zasypują wykopane dziury, żeby od rana Cockatoos mogły je na nowo kopać. W tym samym miejscu. Jedna z papug Galah lubi zjadać buty (i moje łydki, jak jej się pomyli), a że wychowywała się jako “papuga domowa” w niewielkiej klatce, nigdy nie nauczyła się latać. Sapceruje więc sobie, udając Greka i zakrada się do butów, by je dziobać. Te małe, zielone to Rainbow Lorikeet, bardzo krzykliwe.

Dingo wyglądały na smutne i chciałam je utulić, ale nie pozwolili, mówią, że groźne. Nietoperze są najlepsze, pająki duże. Eukaliptusy pachną odurzająco, a korniki całkiem artystycznie bazgrają po pniach.