Codziennik Australijski (8). Uwaga cycki!

Dochodzą mnie słuchy, że w rodzinnej mej Polsce głośno zrobiło się na temat karmienia piersią w miejscach publicznych. Jak wiecie, mieszkam daleko i nie jestem w stanie zrozumieć, o co się konkretnie rozchodzi. Jako, że temat wydaje się gorący, a w Australii ludzie też są ssakami, to chcę się podzielić obserwacją.

Wybraliśmy się dziś do Art Gallery of NSW (bywamy tam często, jesteśmy ‘members’ – tacy z nas ludzie kultury i sztuki, kiedy nie pedałujemy). Wystawa pt. “Frida Kahlo i Diego Rivera” przyciąga tłumy, trzeba kupować bilety “na godziny”, a i tak stoi się w kolejce, aby przyjrzeć się kolejnym obrazom lub zdjęciom. I tak jest fajnie, wystawa zorganizowana przednio, temat oczywiście fascynujący, ludzie komentują, dyskutują, spostrzegają szczegóły, które komuś innemu umknęły – sztuka ożywa. Wśród tłumu była też mama z małym dzieckiem, takim naprawdę małym (się na dzieciach nie znam, blogów parentingowych nie czytam, ale jak na moje oko musiało być jakoś niedawno urodzone), gdyż od czasu do czasu dało się słyszeć taki dziecięcy “kwik”. Nie zauważyłam, żeby komuś z tłumu, czy też pracownikom tej, jakże ważnej instytucji, to przeszkadzało. Kiedy dotarliśmy do sekcji ze zdjęciami (dość wąski korytarz) rozległ się głośniejszy płacz i odwróciłam się instynktownie, żeby zobaczyć co się dzieje. Otóż bobas najwyraźniej zgłodniał, ale mama szybko się zorganizowała: zaparkowała wózek koło ławeczki, przysiadła i zaczęła karmić piersią.

Oto, co nastąpiło potem:
– dziecko przestało płakać
– ludzie nadal oglądali wystawę
– nikt nie został rażony piorunem na miejscu
– właściwie to nikt nawet nie zwrócił uwagi
– obrazy i zdjęcia nadal wsiały na ścianach
– budynek galerii nadal stoi tam gdzie stał

A na pożywkę spierających się o GENDER (gdzie M -male, a F – female): po wystawie poszliśmy na lunch i Seb (M) zamówił burgera z wołowiną i bekonem, Ja (F) i Helena (F) po sałatce z quinoa. O ile ma to jakieś znaczenie.*

* – Nie ma i życzę wszystkim, aby mogli spożywać pożywienie adekwatnie do wieku, stanu zdrowia duszy i ciała oraz własnej woli.

Codziennik Australijski (7). #Ausvotes 2016

Dziś wybory federalne (do parlamentu) w Australii. Emocje buzują w powietrzu, przez ostatnie tygodnie twarze kandydatów straszyły z każdego słupa w mieście, skrzynki pocztowe zapchane ulotkami partyjnymi, w telewizji (którą na szczęście mam wątpliwą przyjemność oglądać jedynie na siłowni) w krwawych spotach reklamowych opozycyjne partie obrzucały się nawzajem błotem i benzyną. Bardzo swojsko.

Z ciekawostek: w zeszłą niedzielę na ogłoszeniach parafialnych, proboszcz od Dominikanów powiedział, że arcybiskup wystosował ulotkę, w której oczywiście nie mówi na kogo należy głosować, ale porusza kwestie, które powinniśmy rozważyć w swoim sumieniu podejmując wybór. Zaciekawiło mnie to, nie powiem, ale wychodząc z kościoła nigdzie nie mogłam wspomnianych ulotek znaleźć. Nie obawiajcie się jednak moi drodzy, kościół zna drogę do serc swych wiernych, jak i do ich skrzynek emailowych. Wraz z newletterem od Catholic Youth Services dostałam wspomnianą ulotkę, gdzie wypunktowana jest interpretacja poglądów trzech głównych partii na następujące kwestie: wolność religijna, małżeństwo, bezpieczeństwo programu nauczania (czyli gender), imigracja i uchodźcy. Jeśli kto zainteresowany, niech poda email, chętnie prześlę, ku rozjaśnieniu umysłu. Och kościele, jak ty mnie nie zaskakujesz, nawet w Australii.

Jeśli o partiach mowa, wśród wielu zarejestrowanych, główne obozy to Labor, Liberal i Green. Wspomnieć jednak warto, o co ciekawszych z listy:
Australian Sex Party (!)
Animal Justice Party
Australian Antipaedophile Party
Australian Cyclists Party
Australian Motoring Enthusiast Party
Australian Recreational Fishers Party
Pirate Party Australia (!)
Shooters, Fishers and Farmers Party
Smokers Rights Party

Pełna lista tutaj.

Nadeszła słoneczna sobota – dzień wyborów. Każda partia, bądź komitet niezależnych kandydatów mają swoje własne karty do głosowania, zamiast jednej książki zbiorczej, jak to jest w Polsce. Wchodząc do lokalu wyborczego zbiera się tę całą makulaturę, by potem oddać głosy: do Senatu oraz do House of Representatives, można głosować na poszczególne nazwiska dając im numerki od 1 do 12, gdzie 1 oznacza “najbardziej chciany” lub na partie, również w kolejności preferencji, ale tylko od 1 do 6.
Tu kolejna ciekawostka: na froncie wszystkich kart znajduje się instrukcja jak głosować. Na odwrocie kart partii Green umieszczono krótki opis programu wyborczego. Na odwrocie partii Liberal i Labor – tłumaczenie instrukcji, jak głosować na różne języki. W końcu ta Australia taka wielokulturowa! Tylko wszyscy się zastanawiają, po co te tłumaczenia, skoro, żeby być uprawnionym do głosowania, konieczne jest obywatelstwo, do posiadania którego z kolei konieczne jest zdanie egzaminu z języka angielskiego na całkiem wysokim poziomie?

Ja do głosowania oczywiście uprawniona nie jestem, więc dziś wieczorem, zanim zaczniemy oglądać pierwszy etap Tour de France, usiądę na kanapie w samym środku wydarzeń i wsuwając popcorn będę z ciekawością obserwować, jak się moi australijscy koledzy ekscytują liczeniem głosów i szacowaniem wyników.

Rekonstruckja ACL 5 miesięcy później.

W tym tygodniu miałam kolejną konsultację u chirurga. 5 miesięcy po operacji, odhaczamy następny kamień milowy na drodze ku normalności.

acl4

Zapisana byłam jako pierwszy pacjent tego dnia, na 2 pm, wpadłam do kliniki o 1.59, prosto z budowy, a Sam czekał na mnie w samochodzie zaparkowanym nielegalnie pod budynkiem w centrum miasta. Miło z jego strony, że ryzykował. Szybko zostałam zaproszona do gabinetu, a jako pierwszy konsultował mnie jegomość, który przedstawił się jako Greg/Gary/Fred (coś w tym stylu), chirurg z Anglii współpracujący z profesorem Pinczewskim. Zapytał uprzejmie o samopoczucie, wypytał o historię kolana, obejrzał moje nogi, pomierzył mięśnie, sprawdził stabilność po 5 razy na każdą nogę i mówi: “Kolano w stanie perfekcyjnym… no i muszę przyznać, że to najlepsze mięśnie jakie widziałem po rekonstrukcji”. Podziękowałam przyglądając się moim nogom z zaciekawieniem. Rzeczywiście wyglądają lepiej niż kiedykolwiek, ale nie mam tu na myśli, że są zgrabne, bo kiedy musisz kupować spodnie o 2 rozmiary większe żeby się uda zmieściły, takich nóg nie można określić jako zgrabne. Załączam prosty diagram, w celach wyjaśniających:

DIAGRAM

W końcu pan chirurg z Anglii usiadł na przeciwko mnie i ostrożnie zaczyna: Dobrze więc, jakie są Twoje cele? Znam ja ten ich ton głosu i wyraz twarzy jak u kogoś, kto nie chce sprowokować seryjnego mordercy… Czekam więc spokojnie aż powiedzą swoje i bez mrugnięcia okiem, tonem spojonym niczym ocean przed burzą mówię, że chciałabym znów grać w koszykówkę. Pierwsza reakcja lekarzy i fizjoterapeutów jest zawsze mniej więcej taka sama: na sekundę twarz im tężeje, by szybko wziąć się w garść, głęboki wdech i: “Dobrze więc. Zacznijmy od…” po czym następuje albo, że na moim miejscu dali by sobie spokój, albo, że zrobimy wszystko, żebyś mogła wrócić na boisko. Tym razem pan chirurg z Anglii, ku mojej uciesze, przyznał, że przecież po to przez to wszystko przechodziłam, by móc wrócić do robienia tego, czego chcę. Dziękuję, też tak sądzę.

Przy okazji tego tematu, wśród moich znajomych, rodziny i przyjaciół oraz wszystkich krewnych i znajomych królika mogę wyróżnić dwie grupy: A. “dałabyś już sobie spokój z tą piłką/ty to już chyba nie myślisz o graniu?” oraz B. “kiedy wracasz do sportu?/dasz radę/ćwicz więc dzielnie/ew. milczenie i skinienie głową, bo wiemy oboje, że komentarz jest zbędny”. Dla przykładu, mama należy do grupy A, moja siostra i tato do grupy B. Obie grupy rozumiem, ale tylko jedna z nich rozumie mnie (mama się nie liczy, ona rozumie, ale jest mamą, a to rządzi się swoimi prawami).
Do osób z grupy A: wiem, że to z troski, naturalna reakcja, kiedy jakoś wypada pokazać, że poruszył Was fakt kolana rozpieprzanego średnio co półtorej roku, i że życzycie mi jak najlepiej. Rozumiem, że nie każdy chce dopatrywać się drugiego, trzeciego, czy siódmego dna w całej historii, nie szkodzi.
Do osób z grupy B: piona, wiadomka.
Kiedyś bardzo mnie złościły komentarze osób z grupy A, chciałam krzyczeć, że przecież niemożliwe nie istnieje. Już się tak nie emocjonuję, uśmiecham się, grzecznie dziękuję za troskę i robię swoje. Tyle już o sobie wiem, że we wszystkim spalam się zupełnie, wchodzę na 120%, głową próbując przebić mur. Przez to/dzięki temu znalazłam się w punkcie w którym teraz jestem (szklanka do połowy pusta czy pełna?).

Do gabinetu wchodzi profesor, pan chirurg z Anglii zdaje mu sprawę ze swoich oględzin i przechodzimy przez cały proces od początku. Diagnoza jest następująca: jeśli chcę grać, od jutra przechodzę na program PEP (Prevent Injury and Enhance Performance) i zaczyna się ciężka praca, bo mam go wykonywać codziennie i przed każdym wysiłkiem fizycznym. Za 6 miesięcy badanie komputerowe siły, szybkości, gibkości, stabilności i czego tam jeszcze dusza zapragnie, porównanie do wskaźników i jeśli wypadnie powyżej normy – powrót do gry. Póki co, mogę zacząć skakać, rzucać, ćwiczyć w pojedynkę, żadnej gry kontaktowej. Rower bez ograniczeń. Regularnie konsultować się z fizjoterapeutą.
Jeszcze raz pogratulowano mi nóg, podkreślono, że jeszcze przez 12–18 miesięcy nie zapomnę, że kolano była operowane i zapisano na wizytę w grudniu. Nie obyło się oczywiście bez kąśliwych żartów na temat jakości rekonstrukcji wykonanych w Polsce oraz tego, że dobre rezultaty rehabilitacji są wynikiem mojego bycia “eastern block athlete”.

Ciekawostka – program PEP, jak wyczytałam w opracowaniach Santa Monica Orthopaedic and Sports Medicine Research Foundation pozwala zredukować ryzyko zerwania ACL do 70% (dużo!) i nie jest wcale żadnym wymyślnym zestawem ćwiczeń, ale zdrową, porządną rozgrzewką, z resztą, bardzo zbliżona do tej, jakie miałyśmy swego czasu a AZS-ie z Mariolą Kudłak-Marzec i Karoliną Zelig. Nic dziwnego, że w tamtej drużynie nie zdarzyło się ani jedno zerwane więzadło i to przez dobrych kilka lat treningów i meczy.

Przechodząc do sedna, w sobotę wieczorem poszłam na siłownie z nadzieją w sercu i motylami w brzuchu, bo w końcu zacznę podskakiwać i może nawet potruchtam! Otóż, po ponad 18 miesiącach bez skakania i biegania, skoki okazały się czarną magią. Nie umiem obunóż wprzód ani w tył, ani na boki, trochę udało mi się w górę na jednej nodze. Nie wiem czy bardziej zaskoczenie, smutek, czy wstyd. Z pozytywnych akcentów to przebiegłam na bieżni całe 15 min, żółwim tempem, ale nie szkodzi i po powrocie do domu miałam tyle endorfin, że postanowiłam całą noc wycinać małe jednorożce z tęczowego papieru i rozsypać je po mieście i okolicach!

Wciąż długa droga przede mną.

Pójdę na rower, jak tylko w Sydney skończy się pora deszczowa.

O aborcji. Kościół jak rodzic alkoholik.


Wszyscy mają swój głos w sprawie ustawy antyaborcyjnej – mam i ja.

Zdarza Wam się napotykać wpisy na FB zaczynające się od “ CYCKI, CYCKI, DUPA”, po czym następuje meritum sprawy, czyli gdzie znaleźć dobrego dentystę w okolicach Oporowa albo znajomy ma do wynajęcia kawalerkę w dobrym stanie? Oczywiście początek wiadomości jest żartobliwą metaforą tego, co w dzisiejszych czasach jest gwarantem przykucia uwagi. W ostatnich dniach jednak, jeśli chcesz wzbudzić zainteresowanie wokół siebie/swojej oferty/swojego wpisu, należałoby zacząć od “ABORCJA, KOŚCIÓŁ, POLSKA”. Szał gwarantowany.

W moim odległym od rodzinnej Polski światku obudziłam się pewnego słonecznego poranka, by usiąść z kawą i sprawdzić co tam panie w polskich internetach słychać… Jak obuchem w głowę, oberwałam informacją o propozycji zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej złożonej przez kościół katolicki, a zaraz po tym zaczęła zalewać mnie fala opinii, facebookowych postów i linków podawanych dalej. I tak leje się ten temat już kolejny tydzień, a ja czytam to wszystko, bo chcę wiedzieć co się dzieje, bo chcę zrozumieć. Nie mam tego komfortu, że usiądę ze znajomymi przy browarze i przedyskutuję sprawę, nie zgodzę się z opinią wujka, czy ciotki, albo podsłucham przypadkiem rozmowę w tramwaju, by poznać nastroje społeczne. To co do mnie dotrze to nieliczne artykuły próbujące przedstawić sprawę obiektywnie, ale w większości jednak są to przejaskrawione internetowe wpisy lub super-emocjonalne komentarze. Wszystko to, przemaglowane przez wirtualny hejt, i tak trafia na mój ekran jako karykatura sprawy, która przecież wymaga powagi.

Próbowałam, miarkujcie sobie, nawiązać dyskusję tutaj, z żywymi ludźmi, co by temat w mojej głowie “znormalniał”, ale nic z tego nie wyszło. Każdy kogo zagadnęłam niezobowiązująco, “hej, wiesz co się właśnie dzieje w Polsce? Kościół próbuje zaostrzyć ustawę antyaborcyjną, która na chwilę obecną i tak jest jedną z najbardziej restrykcyjnych na świecie?” i po krótce przedstawiałam temat, patrzyli na mnie pustym wzrokiem, zupełnie nie łapiąc o czym mówię. Bezowocne okazało się drążenie tematu lub pytanie o zdanie, każdy właściwie (katolik, religijny, wierzący nie religijny, niewierzący, pochodzenia azjatyckiego, itd) odpowiadał to samo. W skrócie ujmując: “each to their own”.


W temacie wypowiedzieli się już mądrzy i roztropni, robiąc to zapewne o wiele lepiej, bo spokojnie i rozważnie. Swoje wątpliwości wyraził Jerzy Sosnowski, a jego prognoza na przyszłość wydaje się wyjątkowo trafna. Bardzo mądrze napisała Agata Komorowska, uwaga, kobieta. W końcu Tomasz Machała, w wywarzony, acz stanowczy sposób, o tym, że nie wypisuje się z kościoła.

Ja też się nie wypisuję.

Dnia 08/05/2015 zanotowałam kilka myśli, zapewne po tym, jak kościół w Polsce po raz kolejny, w mojej opinii (czyli kogoś, kto jest na mszy co niedzielę) strzelił sobie w kolano (chodziło chyba o homoseksualistów, związki partnerskie, te sprawy). Notatka ta jest aktualna wciąż i wciąż, a obecnie nawet bardziej:

Nie raz, nie dwa sfrustrowani “byli wierzący” lub “wierzący-niepraktykujący” zasypywali mnie pytaniami o kościół i cały bałagan wokół niego przy okazji różnych tematów spornych. Bo przecież Felek się zna na tych “kościołowych” sprawach. A kto ja jestem, żeby znać odpowiedzi lub formułować opnie, skoro tęgie głowy tego świata tego nie potrafią? Zapisałam sobie jednak mój stosunek do kościoła, co pomaga mi utrzymać się jakoś na powierzchni, kiedy statek tonie.

Jest bowiem kościół dla mnie jak rodzic. Rodzic alkoholik. Jak rodzica kocham, kiedy jest trzeźwy i nie mogę znieść, kiedy wpada w ciąg alkoholowy/krótkowzroczności, albo wręcz zaślepienia. Jak rodzica – potrzebuję, bo razem tworzymy dom, ale i pragnę żeby przepadł na zawsze, kiedy robi awantury w środku nocy i krzywdzi mnie lub moich bliskich. Jak do rodzica, chciałabym się uciekać po opiekę, pomoc, radę, wzór, ale tak często to ja muszę się tym pijanym do nieprzytomności rodzicem zająć. Role więc się odwracają, bo zamiast jako rodzic odebrać mnie z przedszkola, posłać do szkoły i tłumaczyć to, czego nie rozumiem z lekcji życia, powtarzać ze mną materiał przed egzaminem, być dumnym kiedy zdam i wspierać, kiedy obleję, to ja jeżdżę i wyciągam go z rynsztoków obraźliwych opinii, szyderstw, oszczerstw. Bronię go, bo mi zależy, bo nie chcę być sierotą, bo na swój sposób kocham i nie zrezygnuję, choć tak często mi za niego wstyd i mam szczerą ochotę zostawić go w tym rowie hipokryzji, co by sczezł we własnych wymiocinach.
W końcu, ten kościół, jak rodzic, troszczy się o dziecko, chce wiedzieć co i z kim robi za zamkniętymi drzwiami sypialni [gabinetów ginekologicznych – dodane dn. 17/04/2016], ale chciałabym wierzyć, że uszanuje je na tyle, że nie będzie podglądać przez dziurkę od klucza. Pozostaje mu mieć nadzieję, że to czego dziecko zostało nauczone, jak wychowane i na jakie wzorce patrzyło od małego, wystarczy, by dokonało roztropnych wyborów. Chciałabym, żebyśmy nie dorastali w domu, gdzie na każdym kroku obrywa się w twarz krótkim “NIE WOLNO”, ale gdzie tłumaczy się nam, że cokolwiek dzieje się za zamkniętymi drzwiami sypialni [gabinetu ginekologicznego], odbywa się z szacunkiem dla siebie i dla drugiego człowieka.
A gdy popełnię błąd, a popełnię ich w życiu całą masę, zawsze mogę do domu wrócić, wylizać duchowe rany i zacząć od nowa.


Miało być przecież o aborcji. Mój głos w tej sprawie: Bóg dał ludziom wolną wolę. Bóg jest miłosierny. Amen.


ps1. Dla tych mniej domyślnych – wszyscy jesteśmy kościołem, i ja i ty i pan ksiądz.

ps2. Do wszystkich zaprzyjaźnionych konsekrowanych – mam nadzieję, ża nadal będziemy się kolegować.

ps3. Naprawdę myślicie, że zamykając tego wielkiego Boga w kilku paragrafach, uczynicie świat lepszym?

Historia pewnego ACL.

Słowem wstępu, chodzi o kolano lewe, więzadło krzyżowe, zwane dalej ACL, zerwane 3 razy, rekonstruowane — razy 3, całkowita ilość operacji 5.

Nieco ponad rok temu, w przeddzień wigilii wracaliśmy z Sebem z Centenial Parku, zrobiliśmy około 30 km (bo jak poniżej 20 to wstyd), dzień robił się coraz bardziej upalny, ptaszki śpiewały, a eukaliptusy pachniały. Byliśmy już w drodze powrotnej, jeszcze tylko przez kładkę, przez podwórko, gdzie całe Sydney wyprowadza swoje psy, hop na ścieżkę rowerową i po dosłownie 5 m trzeba było skręcić w lewo i już tylko 10 minut przez Redfern, żeby być w domu. Skręciliśmy ze ścieżki w lewo, jak Pan Bóg przykazał, a Seb mówi, że może na kawę i śniadanie do Rapha? (Rapha, sklep z ubrankami dla rowerzystów, rowerzystami, kawą i ogólnie atmosferą, jakbyśmy wszyscy brali udział w Tour de France przynajmniej 3 razy, tacy jesteśmy pro, a jak nie, to nie szkodzi i tak się traktujemy jakbyśmy tam byli, miód, wino i doping pili, a przecież w ogóle kolarze to taka elitarna grupa. By oddać im sprawiedliwość, choć ceny mają kosmiczne, kawa jest dobra, wszystko jest porządnie zaprojektowane, a jakość wykonania wysoka.) Zgodziłam się od razu, bo przecież to byłoby idealne dopełnienie jakże pięknego poranka i jakże pięknie rozpoczętego dnia i wakacji w ogóle.
Zawróciliśmy więc na tę nieszczęsną ścieżkę rowerową i po jakichś 500 m Seb gwałtownie hamuje i coś krzyczy, ja za nim również naciskam na hamulce, by w niego nie wpaść, wypinam nogę ale już nie zdążam jej postawić, tylko spadam swoim ciężarem ciała na wykręcone kolano. Nie trzeba być Sherlockiem, żeby się domyślić, że więzadło, rekonstruowane dwa razy już, się zerwało. Okazało się, że zza latarni, pod koła wszedł nam pieszy, więc żeby go nie rozjechać Seb w ostatniej chwili próbował się zatrzymać. Kiedy ja już leżałam na ziemi, bardziej z przerażeniem niż z bólem, pieszy postał chwilę, popatrzył na całe zajście, bo oczywiście wielu ludzi podbiegło i próbowało mi pomóc, po czym sobie poszedł. Jakkolwiek kuriozalnie to brzmi, poszedł sobie. Także dzieci drogie, nie spacerujcie po ścieżkach rowerowych i nie właźcie rowerzystom pod koła, dziękuję. Na kawę dojechaliśmy powoli, kolano nie bolało specjalnie i nie puchło, więc chciałam się łudzić, że może jednak nic poważnego się nie stało. Zaczęło puchnąć dopiero koło południa, w tempie zastraszającym, więc szybko telefon do Meredith, która zna dobrego fizjoterapeutę, telefon do Clinta, tak, może mnie zobaczyć w sobotę, do zobaczenia za godzinę.
Po przyjeździe do kliniki, sprawdzanie czy to ACL jest zerwane, czyli ciągnie mi ten piszczel do góry, wyskakuje czy nie wyskakuje? Widzi moje oczy, które, choć bardzo się staram, mam w mokrym miejscu, wcale nie z bólu. Nic nie mówi, sprawdza prawe kolano i znów wraca do lewego. No jest luźne, ale może tak luźne było po drugiej rekonstrukcji? mówi. Wiesz co, zapytamy innych. Przychodzi drugi fizjoterapeuta, ten sam proces, nic nie mówią. Ja nic nie mówię. Poprosili trzeciego, młoda dziewczyna robi dokładnie to samo, co oni i kręci głową. Nikt nic nie mówi, wszyscy wiemy, że jest zerwane. Clint w końcu przerywa ciszę i mówi, że nie ma co podejmować pochopnych decyzji, trzeba zrobić MRI. Po wyjściu od Clinta, dzwonimy do poleconego nam miejsca, mówię, że jak najszybciej, bo wyjeżdżamy pojutrze i w ogóle, że wypadek. Pani jest bardzo wyrozumiała i sama proponuje, że umieści wszędzie, że “pilne” i proszę być jutro o 8.

Od tamtego dnia w mojej głowie zagościł strach i rezygnacja. Jak to mówi moja mama, są większe tragedie na świecie, i oczywiście ma rację, ale człowiek nie wielbłąd i też nie wszystko jest w stanie unieść. Kolano operowane trzy razy, już miało być dobrze, pierwsza rekonstrukcja w szpitalu MSWiA, druga prywatnie, w błyszczącej klinice, jeden z najlepszych ortopedów we Wrocławiu, w obu przypadkach ciężka i długa praca na rehabilitacji u słynnego Czamary i znów przede mną wizja bólu, unieruchomienia, zależności o ludzi… których to przecież nie ma! Jestem w (nadal) obcym kraju, nie ma tu mamy, taty, przyjaciół, do których zadzwonię i poproszę o pomoc, albo zapytam “co robić”, język nadal jest barierą, bo przecież nie rozmawiamy o pogodzie, ani o dwuteownikach, a konsultacje, badanie i cała reszta kosztuje majątek płatny w dolarach australijskich. Krótko mówiąc zachmurzyło mi się w głowie bardzo, wiele lęków i tęsknot znalazło pretekst to wypełznięcia na powierzchnię, a ja nie umiałam wykrzesać z siebie jednaj pozytywnej myśli. Niebiosa, Seb i Sam wiedzą (i chyba jeszcze przyjaciele poza Australią, do których nie byłam w stanie napisać ani pół maila), jak trudny to był czas dla mnie, a jeszcze trudniejszy ze mną.

Na MRI zostałam nieomal zaniesiona, bo kolano zupełnie już nie działało. Rzeczywiście na badanie wezwano mnie jako jedną z pierwszych, a pani z którą wczoraj rozmawiałam przez telefon, teraz życzliwe spisująca moje dane, każdy papierek oznaczała parafką “urgent!” Zdjęcia dostałam do ręki od razu, ale opis miał być następnego dnia, przyślą mi mailem, jak tylko będzie gotowy. O 2pm miałam wizytę u Clinta, pokaże mu rezonans, nawet bez opisu, zawsze to trochę więcej niż ręczne badanie. Opis na mailu pojawił się dokładnie o 1.55pm. Także było o czym rozmawiać, ACL jest zerwane, meniscus uszkodzony, trzeba się zobaczyć z chirurgiem. Clint poleca Pinczewskiego, że to najlepszy od kolan w całym Sydney, że chłopaków po 4 zerwaniach więzadeł sprowadzał z powrotem na profesjonalne boiska rugby, z tym, że jest profesorem fafa-rafa, despotyczny, wszystko wie najlepiej i najdrożej kosztuje. Pierwsze zadanie przede mną jednak to ogarnąć opcje ubezpieczeń prywatnych, bez tego nie ma szans żeby kogokolwiek było stać na operację, albo i dwie, co okazało się prawdopodobne w moim przypadku.

Na wakacje jednak pojechaliśmy. Następnego dnia wsiedliśmy w samolot do Melbourne, a potem w golfa i road trip do Adelaide i z powrotem wzdłuż Great Ocean Road. I bardzo dobrze, i tak nie mogłam chodzić.


Styczeń upłynął na potyczkach z ubezpieczalniami, które zasługują na swoją własną historię, ale ważne, że ogarnęliśmy i do wszystkich lekarzy wchodzę teraz po czerwonym dywanie bo mam status platinum ze wszystkimi dodatkami (za co płacę miesięcznie bardzo [bardzo bardzo] dużo złotych monet).

Wizyta na początku lutego u prof. Pinczewskiego była szybka i gorzka. Leo Pinczewski, wiek ok. 60, z pochodzenia Rosjanin, szef wszystkich szefów chirurgii ortopedycznej, nieustannie wokół niego krążą, jak małe satelity, asystenci i pomagierzy. Najpierw sadzają Cię w pustym gabinecie i jeden lub dwóch przychodzi przed profesorem, o wszystko pyta, mierzy, patrzy obserwuje, potem przychodzi profesor, a z nim jeszcze jakiś student albo dwóch, młodzi zdają relację, a on się uśmiecha takim uśmiechem bez radości.
Profesor wysłuchał mojej historii, opowiedzianej głosem cichym i cienkim, gdzie przebrzmiewała beznadzieja i strach na przemian. Obejrzał MRI, po czym mówi: zerwane ACL, kto operował, w jakim mieście, nazwisko poproszę, hm, nie przypominam sobie, żeby starał się dołączyć do organizacji, której przewodniczę, a w której zajmujemy się udoskonalaniem metod rekonstrukcji, jeden tylko chirurg z Warszawy się zgłaszał, jeszcze raz to nazwisko? ja sobie zanotuję, dlaczego się zerwało, trudno teraz sądzić, pamiętasz jaki allograft? nie? mi to wygląda na przetrzymywany pod promieniowaniem, my tu takich nie stosujemy bo są mniej wytrzymałe. I on w te same nawierty drugie więzadło i śruby włożył? (kręcenie głową) Widzę, że łąkotka była uszkodzona i usunęli znaczną część (kręcenie głową, nawet ten niewesoły uśmiech zniknął). Nie podoba mi się.
Tu wtrącę, że pamiętam, jak we Wrocławiu, dowiedziawszy się, że wykorzystają te same nawierty i zrobią rekonstrukcję, cieszyłam się jak głupia, że tylko jedna operacja, a przecież mogłyby by być dwie, jakby chcieli najpierw kości łatać, czekać 8 miesięcy i dopiero rekonstrukcja, a przecież wyjeżdżałam do Sydney za 3 miesiące! Ale zaraz zaraz… nikt mi nie powiedział o łąkotce, a przecież to ważne?
Profesor patrzy na mnie i pyta: a po tej drugiej rekonstrukcji, to jak było z kolanem? Stabilne? Miałaś zaufanie do tego stawu? I wtedy przed oczami stanęły mi te wszystkie momenty, kiedy wydawało mi się, że nie jest ok, że jest luźne, że nadal ucieka, ale jakby mój mózg nie chciał ich rejestrować, tak bardzo chciałam wierzyć, że już będzie dobrze, że na pewno się udało, że wszystko w porządku, tylko trochę więcej czasu potrzeba… A nie było w porządku i nie, nie ufałam mojej nodze.
Ta smutna refleksja przyniosła ze sobą jeszcze więcej zwątpienia.
W końcu Pinczewski mówi, że przy moim trybie życia trzeba rekonstruować, że dwa etapy, najpierw czyszczenie kolana z pozostałości graftu, śrubek i reszty oraz wypełnienie kości, to się goi 6–8 miesięcy, potem druga część, nowe dziury, pod bardziej odpowiednim kątem niż te które są teraz i są zdecydowanie za duże, nowe więzadło, też od dawcy, ale “fresh-frozen”, które nie zmienia swojej struktury pod promieniowaniem i nowe śrubki. Co ja na to? A ja na to powtórzyłam jak papuga to, co mi wcześniej powtarzali Seb z Samem, że dobrze, co trzeba to trzeba. Wcale w to nie wierząc i nie wiedząc w sumie czego chcę. Oni mówili, że warto, że się uda, a ja widziałam tylko kolejne dwa lata spędzone na rehabilitacjach, operacjach i ogólnym ograniczeniu moich planów bliższych i dalszych. Oraz o sumach jakie musze zebrać, bo płacisz z własnej kieszeni, a dopiero potem refundują Ci jakiś procent.

Rehabilitację rozpoczęłam od razu, na 6 miesięcy przed pierwszą operacją, wszyscy zgodnie stwierdzili, że im więcej wypracuję teraz, tym szybciej wrócę do sprawności po. Odwiedzałam Clinta co 2–3 tygodnie, uczyłam się stabilizować nogę mięśniami, każdy ruch był dopracowywany w najdrobniejszym szczególe, jak rozpoczynam, poprzez przebieg oraz jak kończę, pozycje i kąty, gdzie stawiam stopę, gdzie jest biodro, jak prosto mam tułów, nabrały znaczenia co do milimetra. Poza tym 3 razy w tygodniu byłam na siłowni pracując nad zadanym akurat materiałem. Coś jak Twój trener personalny, z tym, że fizjoterapeuta. Na rower wróciłam w sumie po 2 miesiącach od wypadku, profesor powiedział, że mogę robić wszystko poza bieganiem i skakaniem, a Clint uczył mnie podskakiwać i lądować “mieśniami” i to działało!
Pogodziłam się powoli z moim marnym i nudnym już losem “tej, co zawsze ma coś z kolanem” i przestałam obrażać się na to, że przecież ja tak wierzyłam, że już wszystko będzie dobrze, jak w tych filmach, gdzie dzieje się bohaterowi krzywda, ale on się podnosi i cieżko pracuje nad sobą, czy na czym tam trzeba i jest sukces, a tu już dwa razy wdałam się w ten scenariusz, był upadek, był smutek, była walka… a ja nadal tkwię w ciemnej dupie, za przeproszeniem.

Pierwsza operacja odbyła się 4 sierpnia, w Mater Hospital, znanym z najlepszej chirurgii i porodówki. Bałam się nieznanego, ale wszyscy byli cierpliwi i wyrozumiali, najpierw anestezjolog usiadł ze mną na kanapie i opowiedział co i jak będą robić i dlaczego. Potem pani pielęgniarka sprawdzała, czy nie mam żadnych zadrapań na nodze. Nie miałam i byłam czysta jak obrus w Boże Ciało, bo od tygodnia dwa razy dziennie musiałam się myć specjalnym mydłem antybakteryjnym. Badania krwi zrobiłam tydzień wcześniej, a wyniki wysłali od razu do szpitala. Wtedy też dowiedziałam się (po 27 latach życia…) jaką mam grupę krwi. Zaprowadzili mnie do mojego łóżka, które od innych łóżek oddzielone było zasłonkami i dali kaftanik do przebrania. Seb mógł być ze mną przez cały czas, aż do momentu kiedy wywieźli mnie do zatoki anestezjologicznej. FYI, nikt nie pytał, czy to mój brat, swat, czy ojciec, czy mamy wspólnego kota, akt małżeństwa, czy kredyt. Jak ma na imię? To on będzie ze mną przez cały dzień i zabierze mnie do domu? Dziękuję, proszę dalej.
Gdy wylądowałam przed salą operacyjną, pan anestezjolog oraz jego asystentka wpompowali mi antybiotyki, i inne takie, a ja pomna moich wcześniejszych doświadczeń zebrałam się na odwagę i ze ściśniętym gardłem zapytałam, czy będą mnie znieczulać podpajęczo. Oboje stanęli i popatrzyli na mnie skonsternowani i mówią, że absolutnie nie, że narkoza, prześpię wszystko, a jak się obudzę, to dostane soczek i ciasteczka, przyjdzie fizjoterapeuta i hop z łóżka, pójdę do domu na własnych nogach. Znieczulenie podpajęcze, które miałam 3 razy w Polsce jest jedną z najgorszych rzeczy, jakich doświadczyłam. Nie jestem strachliwa, nie mam fobii, ale myśl o tym sprawia, że sztywnieję. Wbijają ci igłę w kręgosłup (oby dobrze trafili), tracisz czucie w nogach, po zabiegu budzisz się i czekasz aż to czucie odzyskasz (wcale nie jest fajnie), nie możesz podnosić głowy, nie możesz wstać, wszystko cię boli od leżenia na plecach, musisz do toalety, ale pozostaje ci zawołanie siostry i basenik. A potem i tak cię mdli jeszcze przez parę dni. Ogólnie — nie polecam.
Chwilę po tym, jak sobie wyjaśniliśmy co to z tym znieczuleniem, przyszedł profesor, przywitał się, jego asystenci się przedstawili, a mnie wwieziono na salę i zasnęłam spokojniejsza o milion myśli.

Gdy się obudziłam, zapytali mnie o ból w skali od 1 do 10, dostałam coś pochodnego morfinki i znów zasnęłam, a jak się tym razem obudziłam to był już koło mnie Seb i zaraz też przyszedł Pinczewski. Wytłumaczył, bardziej Sebowi niż mi, że wszystko dobrze, dziury zalepione, wyczyścili co sie da, ale z poprzedniego graftu, co miało być moim więzadłem praktycznie nic tam nie było. Jakby zniknął. Łąkotka rzeczywiście w sporej części usunięta i to nie jest dobrze, ale co się usunęło nie da się odusunąć. Wysłali Seba po moje leki, dostałam też obiecany soczek i ciastka, pani fizjoterapeutka przyszła nauczyć mnie chodzić o kulach (coś tam już umiałam wcześniej, nie powiem…), pomogli mi się przebrać w moje ubranka, Seb podjechał autem, a przystojny pan pielęgniarz zwiózł mnie do wyjścia i tyle ze szpitalnej przygody.

acl1

Fizjo zaczęłam następnego dnia, nie tam jakieś wymyślne maszyny czy coś, tylko aktywacja mięśni, rękaw z lodem i kompresją, z każdym tygodniem nowe ćwiczenia i z większym obciążeniem, a wszystko byłam potem w stanie robić sama na siłowni. Wiedziałam też której mięśnie ćwiczę i dlaczego, które są ważne dla kolarzy, czego potrzebuję żeby wrócić do gry w koszykówkę oraz, że maratonów już raczej biegać nie będę (przez wyżej wspomnianą łąkotkę). Najważniejsze okazały się ćwiczenia stabilizacyjne, więc kiedy tylko mogłam to stawałam na jednej nodze z zamkniętymi oczami i próbowałam utrzymać równowagę. Jak się to potem przydało na jodze! Najtrudniejsze dla mnie było wzmacnianie hamstringów (ścięgna udowe?), mostki na jednej nodze, potem na jednej nodze na ławeczce a potem leżąc, rolowanie tej wielkiej gumowej piłki pod plecy za pomocą nóg, w przeciwieństwie do wszystkich innych ćwiczeń, nigdy nie wydawały się robić łatwiejsze. Siłę w czworogłowych zapewniał mi rower, więc na siłowni pracowałam nad stabilizacją bioder, łydkami i pośladkami.
Mieli rację z tą rehabilitacja przed, bo noga wracała do normy szybko, większy dyskomfort czułam przez narkozę, nie mogłam się na niczym za długo skupić i szybko się męczyłam. Ale byłam już w połowie drogi i dopiero teraz, powoli, chmury w mojej głowie zaczęły się rozsuwać i wpuszczać nieco światła. Przez te wszystkie ćwiczenia byłam silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej i bardziej świadomie używałam mięśni. Na rower wróciłam szybko i do kolejnej operacji jeździłam dużo i intensywnie, zadziwiając wszystkich dookoła, w tym siebie samą. Pete, który się teraz mną zajmował, powiedział, że przelecę przez post-rekonstrukcyjną rehabilitację niewiarygodnie szybko.


Przyszedł luty 2016, wtorek, czyli 6 miesięcy po pierwszym etapie, siedzę jak na szpilkach w gabinecie profesora, ze świeżutkim prześwietleniem, i choć Emma, asystentka, już wszystko obejrzała i mówi, że wg niej jest dobrze i jestem gotowa do rekonstrukcji, ja chcę to usłyszeć od Pinczewskiego. Przychodzi profesor, patrzy na X-ray, sprawdza kolano, sprawdza czworogłowe, jeszcze raz patrzy na prześwietlenie i mówi, że wygląda na to, że wszystko ładnie się zrosło, a ja wykonałam świetną robotę, bo to jedna z najlepszych rehabilitacji, jakie w życiu widział. Kiedy operujemy? Mówię, że jestem zapisana na piątek. No to widzimy się w piątek.

Znów mówiono mi, że wszystko pójdzie szybko i sprawnie, dokładnie tak samo, jak przy pierwszej operacji, ale ja im nie wierzyłam. Wtedy tylko zalepialiście kości, teraz będzie świeże więzadło! No przecież pamiętam, noga w ortezie, nie zgina się, leżysz tak, aż nie możesz oddychać bo przepona boli, dren w nodze, krew ścieka do zbiorniczka, a potem jeszcze te tygodnie, gdzie uczysz się chodzić i miesiące powrotu do normalności. Odkąd jednak przyjechaliśmy do szpitala, wszystko odbywało się tak samo, co podejrzliwie zauważyłam. Pan anestezjolog, który tego dnia okazał się moim opiekunem zapytał jak było po narkozie ostatnim razem, więc mówię, że w sumie ok, trochę mnie mdliło i przez parę dni byłam rozkojarzona. On na to, że w takim razie zmienimy to i tamto, żeby mi było lepiej. A ból, brałam Endone (pochodna morfiny)? Seb mówi, że wzięłam tylko dwa razy po połówce, bo mówiłam, że się dziwnie czuje i nie chcę więcej. Nie pamiętam ile brałam, ale pamiętam, że nieźle mi to mieszało w głowie. Słaby ze mnie narkoman. Pan stwierdził, że dzielny ze mnie pacjent, bo to raczej niespotykane, żeby tak mało i poszedł. Sprawdzanie zadrapań (nie ma), kaftanik, przystojny pan pielęgniarz smaruje mi nogę jodyną, zabierają mnie do zatoki. Tym razem byłam pierwszym operowanym pacjentem tego dnia, więc wszyscy się dopiero rozkręcali. Pełna nieufności postanowiłam znów zapytać o znieczulenie, i znów takie same spojrzenia i odpowiedź, że narkoza, pobudka, coś słodkiego, fizjoterapeuta i o własnych nogach do domu. Tak, jasne pomyślałam, ale nie kłóciłam się za długo, bo przyszedł profesor, asystent profesora, dwóch podasystentów, nawet bed sister, wszyscy mi się przedstawili, a Pinczewski mówi, że to moja 5 operacja, ale druga pod jego ręką, że umówmy się, że 3 pierwsze nazwiemy “bad experience”, opowiada z pamięci co i kiedy mi się stało, poczynając od pierwszego urazu w 2011, poprzez całą resztę, a wchodząc na sale krzyczy jeszcze do anestezjologa, żeby nie zapomnieli mi podać coś-tam-coś-tam, bo jestem rhesus negative! Pytam więc grzecznie co to znaczy, i mówią mi, że chodzi o moją grupę krwi. No tak, jestem Rh-. Nie mam anygenu D. Dostaję więzadło od dawcy, więc podadzą mi jakiś środek, który zablokuje reakcję immunologiczną, gdyby mój ogranizm chciał zwalczać obcy element. No i spoko, jasna sprawa, lekcja biologi z podstawówki. Wtedy w mojej, zamroczonej już pewnie lekami, główce pojawia się myśl, że przecież przy drugiej rekonstrukcji też miałam więzadło od dawcy, a nikt nie robił mi badania krwi, a już na pewno nie grupy krwi, bo przecież bym wiedziała. Podali mi mimo wszystko ten środek, żeby się więzadło przyjęło? Pinczewski po pierwszej operacji, jak mi otworzyli kolano, powiedział, że z prawie nic z ACL nie zostało… Nie, to jakaś teoria spiskowa w Twojej głowie, na pewno wiedzieli co robią. Wiedzieli, prawda?

Obudziłam się bez ortezy na nodze, bez drenu, z ładnym i czystym opatrunkiem. Seb mówi, że nie było mnie jakieś 5 h. Dostałam środki przeciwbólowe i lemoniadę. Pani fizjoterapeutka przyszła, pomogła mi wstać, powiedziała, że mogę normalnie opierać ciężar ciała na nodze, a kule są dla balansu. Tak, oczywiście, mogę iść do toalety. Seb poszedł odebrać moje leki i znów poza paracentamolem i tabletkami przeciwzapalnymi, dostałam całe opakowanie Endone. Wiele osób mi mówiło, że na czarnym rynku te pigułki kosztują niemałe pieniądze, więc w myślach postanowiłam to sprawdzić jak tylko się lepiej poczuję, a pieniądze ze sprzedaży ulokuję na jakimś bezpiecznym koncie na Hawajach i kupię sobie jacht albo, nie wiem, nowy rower. Jak widać w szpitalu znów podali mi jakieś cudowne środki przeciwbólowo — ogłupiające.
Przyszedł profesor, powiedział, że wszystko poszło pomyślnie, jutro mam zdjąć sobie duży opatrunek, nie chodzić za dużo i zacząć kręcić na stacjonarnym rowerze, a w poniedziałek do fizjoterapeuty. Szwy znów mam takie “samo-rozpuszczalne”, więc nie moczyć opatrunków przez tydzień. Widzimy się w czwartek na kontroli, do tego czasu powinnam już normalnie chodzić.

acl2

Dziś jestem 4 dzień po operacji. Nie boli, ale przecież łykam paracentamol jak dropsy, bo kazali przez tydzień, co 6 godzin. I nie porzuciłam jeszcze całkiem myśli o jachcie, więc trzymam dwa opakowania Endone w szafce. Nie mam żadnych zastrzyków przeciwzapalnych, jak wcześniej w Polsce (niby nic wielkiego, takie tam małe zastrzyczki przez 20 dni, ale po co się kluć, skoro widocznie można się nie kłuć?), tylko 1 tabletka Moxicam15 dziennie do śniadania. Od pierwszego dnia po, mogłam już czytać i ogarniałam sytuację całkiem trzeźwo. Dobra zmiana panie anestezjolog! Od wczoraj chodzę bez kul, a przed wczoraj wsiadłam pierwszy raz na rower i od razu udało mi się zrobić pełny obrót. Pete powiedział, że to normalne, jak ma się więzadło od dawcy. Normalne, nie normalna, ostatnim razem zaczynałam od 15 stopni zgięcia, potem 30, 45, 60, 90 i jak masz 110 to dopiero możesz na rower, czyli coś koło 3 tygodnia. Robię przysiady z piłką pod plecami, hamstring bridges, heel rises, hip abductions i ogólnie aktywuje mięśnie w zamkniętym łańcuchu kinematycznym. Mówią, że pedałowanie jest bardzo ważne, żebym często siadała na rower. Złociutcy moi, nie trzeba mi tego dwa razy powtarzać. Pete mówi, że za parę tygodni będę biegać po prostej, pivoty dopiero za 3–6 miesięcy, o pójściu na rower na zewnątrz pogadamy za 6 tygodni, bo to nie jazda jest przeszkodą, tylko gdyby mi się przydarzyło znów spaść… a gry kontaktowe — po 8–9 miesiącach. Myślę, że jutro mogłabym już pójść do pracy, bo dobrze się czuję, ale Sam napisał, żebym się nie spieszyła.

Długa droga przede mną, ale na końcu nie widzę już siebie w blasku chwały tej, co pokonała przeszkody losu, a w tle leci “Eye of the Tiger”. Jestem już bliżej niż dalej i ucieszę się, kiedy znów będę mogła sama wsiąść do autobusu, wyjść na rower, a kiedyś tam wziąć piłkę i pójść pograć w kosza.

PS. Ogromne podziękowania dla Seba i Sama, którzy są nieocenioną pomocą, Przema Gwadery, który wysyła mi kartki nie tylko na święta i tych wszystkich, co nadal się ze mną kolegują, mimo, że nie odzywałam się do nich przez niemal rok siedząc w ciemności swojej głowy.

Codziennik Australijski (2) Odkrycie poczynione sobotnim popołudniem.

Miejsce: Sydney
Udział biorą: społeczeństwo, Seb, felo.

Mieszkam sobie już półtorej roku w tym kraju, gdzie w zimie jest zimno (naprawdę jest), a latem gorąco (bardzo gorąco) i nadal nie umiem obsługiwać się autobusami. Mniejsza jednak o autobusy, bo postanowiłam podzielić się wczorajszym (sobotnim) inspirującym odkryciem. Żeby była jasność – odkrycia tu przydarzają mi się bardzo często, na ogół potykam się o nie na prostej drodze, tym razem jednak sprawa była tak niewielkiej wagi w porównaniu z wiecznością, a zarazem tak ogromnej wagi w obliczu… nie-wiadomo-czego, że nie mogę się powstrzymać.

Taka sytuacja: sobota, około południa, w drodze na wystawę popartu, przemierzamy spacerem Sydney w celu upolowania jakiegoś jedzenia przed wizytą w NSW Gallery. Idziemy George Street, jedną z najbardziej ruchliwych ulic w centrum i mijamy Town Hall (który teraz służy raczej jako obiekt wystawowo-festiwalowo-imprezowy), gdzie, jak zawsze w weekend, ktoś coś oprotestowuje, skanduje lub paraduje w jakimś słusznym celu. Trudno się przepchać przez chodnik, bo rzeczywiście grupa ludzi zabiera podpisy, rozdaje ulotki i ogólnie przeszkadza ludziom podążać naprzód w im tylko wiadomych celach. Napisy na transparentach głoszą coś w stylu “stop Abbott cutting founds for ABC. Help us rescue Triple J”. Parę słów wyjaśnienia: Tony Abbott – niezwykle często oprotestowywany premier Australii (jaki premier, nie jest często oprotestowywany, tak na marginesie?), ABC – telewizja publiczna, Triple J – najpopularniejsza radiostacja, o dziwo, nie puszczająca Rihanny, ale w znacznej większości Chata Fakera, Alt-J, Fume i im podobnych. Telewizja, jak i radiostacja są “państwowe”, fundowane przez rząd. Myślę więc sobie, ach pewnie to tylko podpisy podobne tym, jakie wszyscy za młodu często składaliśmy w obronie koni, przewozu koni, uboju koni czy innych przypadłości związanych z końmi, po których nikt jednak oswobodzonego lub humanitarnie przewiezionego konia nigdy nie spotkał… Z drugiej jednak strony, w moim małym rozumku sobie pomyślałam, że skoro fundowane przez rząd, a teraz fundusze będą obcięte, to pojawi się jeszcze więcej reklam i komerchy, a wszyscy wiemy, jak to jest wysłuchiwać co 15 min na temat nietrzymania moczu, hemoroidów, żylaków, albo niegrzecznych dzieci, które po zażyciu polecanego suplementu diety zawierającego magnez nagle stają się dobrze wychowane. W pierwszym odruchu wiec pomyślałam sobie, że ma to jakiś tam sens, żeby się buntować, ale co ja mogę wiedzieć o rządowych funduszach, australijskich mediach i petycjach?

– Hej Seb, o co chodzi z tą petycją?
– Ci ludzie nie używają mózgow…
– Hę?
– Popatrz, zatrzymują przechodniów i mówią, że będą cięcia i że rząd jest taki bezlitosny, prawda?
– No tak, i ja sobie myślę, że jak mniej pieniędzy z rządu to więcej z komercyjnych źródeł i że to nie idzie w dobrym kierunku…
– Tylko widzisz, “founds are not cut, but curved”.
– Nie rozumiem.
– W naturze budżetu leży to, że co roku jest większy, bo wydatki są większe, bo potrzeba więcej pieniędzy na to i na tamto. Fundusze przeznaczane na media również rosną z każdym rokiem. Rząd natomiast co rok szuka oszczędności, bo poza martwymi kangurami, nie znajdziesz dolarów leżących bezpańsko przy drogach. Upraszczając więc, 2 lata temu na telewizję i radiostacje przeznaczone zostało 50 złotch talarów*, rok temu 55 złotych talarów, a w tym roku 60 złotych talarów, widać więc, że fundusze rosły, prawda? Natomiast teraz zdecydowano, że w przyszłym roku zamiast 65 złotych talarów, przeznaczone zostanie 62 złote talary, a w roku następnym 64. To się nazywa “curving founds”. “Cutting founds” byłoby gdyby w przyszłym roku przewidzianych byłoby 58 złotych talarów, a rok później – 56.
– Ach rozumiem, rzeczywiście niezbyt zgodne z prawdą te ich hasła na ulotkach. Ale jeśli jednak wydatki rosną, a budżet nie rośnie adekwatnie do nich, to robi się miejsce na dla reklam i komerchy i z tym można się nie zgadzać.
– W ABC i Triple J nie ma reklam i by nie będzie, gdyż być nie może. Takie jest prawo.
– Jak to ?!
– To są państwowe stacje telewizyjne i radiowe. Jedyne reklamy, jedyne mogę być nadawane, to te dotyczące programów, filmów czy audycji zapowiadanych an antenie.
– Jak to…
– Co innego SBS, tam jest sporo reklam, ale to jest telewizja komercyjna.
– W Polsce nawet w państwowych mediach na każde 60 minut przypada 40 reklam i 20 muzyki. Przy dobrych watrach.
– No więc tutaj nie może być żadnych komercyjnych reklam, ani nawet nazwy produktów nie mogą być wymieniane w audycjach.

Wyobraźcie sobie, że nigdy nie zauważyłam braku reklam. W telewizji co prawda, oglądam jedynie kolarstwo i F1, ale Triple J słuchamy w samochodzie zawsze, a samochodem jeździmy dużo. Mieszkam w tym kraju już półtorej roku i nadal nie umiem obsługiwać się autobusami, śmieję się przy co drugim żarcie (jak dobrze pójdzie) wypowiadanym w towarzystwie, w wychwytywaniu australijskiego sarkazmu jestem tak dobra jak Sheldon Cooper w wychwytywaniu jakiegokolwiek sarkazmu i nie zauważyłam (czyt. nie zdążyłam się zachwycić) prostego, ale jakże pięknego faktu, że w radio puszczają świetną muzykę, interesujące audycje i nie ma ani grama reklamowego bełkotu.

Pozdrawiam z Sydney.

* – waluta fikcyjna, co by nie szastać prawdziwymi pieniędzmi australijskiego rządu.

Codziennik Australijski (1). Niedzielny obiad w Australii.

Niedzielny obiad u rodziców Lindy – Asyryjczyków, którzy wyemigrowali z Iranu 50 lat temu. Tato Lindy, Slewo Joseph, 86-letni pan z uśmiechniętymi oczami i spracowanymi dłońmi, oprowadził mnie po swojej farmie i opowiedział swoją historię.

“Iran to niebezpieczne miejsce, zwłaszcza dla nas, chrześcijan. Pracowałem tam w dużej firmie, która wysłała mnie pewnego dnia na 6-miesięczne szkolenie do Anglii. Po powrocie powiedziałem do Margaret, mojej żony: nauczyłem się tam wielu rzeczy, ale to, czego się przede wszystkim dowiedziałem, to tego, że musimy stąd wyjechać. Ciężko jest opuścić swój dom, ale wiedziałem, że jeśli tam zostaniemy, moi synowie zginą walcząc w kraju, który nawet nie jest dla nich.
Jeden z inżynierów, których spotkałem w UK powiedział mi o Australii. Poszedłem więc do swojego szefa i powiedziałem, że chce dostać urlop i tam pojechać.
– Dlaczego tam? – zapytał.
– Bo w Anglii już byłem, teraz chciałbym zwiedzić Australię. – odpowiedziałem z uśmiechem.
Przyjrzał mi się bardzo uważnie.
– Pomogę ci. – powiedział.
Kiedy wróciłem do niego ze stemplem w paszporcie, pozwalającym mi na 3-miesięczny pobyt w Australii, zapytał jeszcze raz:
– Chcesz tak po prostu stracić pracę i swoją przyszłość?
– Moja przyszłość to przyszłość moich dzieci. – odpowiedziałem.
Potem była długa podróż do Bejrutu, stamtąd do Bangkoku i ponad 6 tygodni statkiem do Sydney. Konsul, który sprawdzał mój paszport powiedział mi tylko, że jeśli nie będę mógł znaleźć pracy, mam go odszukać i on mi pomoże. Pracę znalazłem. Moja żona przyjechała niedługo po mnie, z piątką naszych dzieci. Taka podróż, statek, wszyscy mieli chorobę morską, a Margaret była w 7 miesiącu ciąży! Udało się. Wybudowałem dom, kupiłem farmę kurczaków. 1500 jajek tygodniowo, wyobrażasz to sobie?!
Tu były klatki dla kurcząt… o, a tu pakowaliśmy jajka do pudełek. Wybudowałem drugi dom, bo mieszkaliśmy dotąd z siedmiorgiem dzieci w dwóch izbach. Później, kiedy sprzedałem wszystkie kury, pracowałem w szpitalu konstruując i dopasowując instrumenty medyczne. Tu jest mój dyplom za tamte lata pracy… Teraz mam 6 owiec, pomagają mi „kosić trawę”.
Tak, pracowałem ciężko, ale moje dzieci zdobyły wykształcenie, mają pracę, rodziny, mam troje wnucząt. Żaden z moich synów nie nosi przy sobie karabinu. Australia była bardzo dobra dla mnie.”

Potem przybiegł Sinu (13-letni boxer) i zaślinił moje ciastko, koszulę Johna i gazetę pana Slewo. Sinu to słowo pochodzące z tybetańskiego i oznacza „szczęście”.

Pan Szklarz

Udział biora: Mama, Pan Szklarz, czerwone listwy szklane typu decor, felo.

 Jako, że była mowa o remoncie, to pragnę nadmienić, że trwa on nadal. Czyli wszystko w najlepszym porząsiu: jak to remonty mają w swej naturze – nie kończą się nigdy. Sukcesem jednak jest to, że na ścianie mamy już trochę płytek, a w sercach ufność, że rury pod nimi są całe i zdrowe. Wymyśliła więc JA i podsunęła Mamie MEJ pomysł kolorystyczny oparty na szarości, graficie oraz czerwonych szklanych listwach typu decor. Listeweczki te, raptem 1,5 cm szerokie, okazały się niewdzięcznym materiałem do przycinania na placu budowy i trzeba było z nimi do szklarza.
– Kiedyś, pamiętam, koło Twojego żłobka był szklarz, co nam te drzwiczki do szafki przycinał… – zastanowiła się Mama. No cóż, młoda to ja jestem, ale gdzie nam dziś do czasów mojego żłobkowania? Ku memu zaskoczeniu jednak, wujek Google znalazł zakład szklarski we wspomnianej okolicy, a w słuchawce, po wybraniu podanego numeru, usłyszałam:
– Pani kochana, a to na pewno szklane, nie ceramiczne…? No, byle dziś do 16tej przyjechać, a jak nie to jutro między dziesiątą a pierwsza, da radę?
Trzy czerwone listeweczki pod pachę, w czerwone autko, a po zaparkowaniu, w podwórkową bramę, po schodkach, przez zaniedbane wnętrze kwartału, ze schodków, przez coś, co kiedyś było trawnikiem, za winkiel i tak oto znalazłyśmy Pana Szklarza, o czym poinformował nas ręcznie wymalowany farba olejną napis na ścianie kamienicy. Wewnątrz, zgodnie z moimi wyobrażeniami, zastałyśmy starszego pana, pochylonego nad zabrudzonym zeszytem z tabelkami wyrysowanymi długopisem. W skupieniu zapisywał jakieś tajemne rozliczenia, posiłkując się wielkim, prostokatnym kalkulatorem.
– Dzień dobry, dzwoniłam do Pana jakaś chwilę temu, ja z tymi szklanymi…
– Momencik, momencik.
Po chwili Pan Szklarz wstał, rzucił okiem na to co tam ze sobą przyniosłyśmy i mówi:
– No to chodźmy na warsztat, bo Panie pewnie by od ręki chciały. Zobaczymy, co tu mój diamencik poradzi… A co, sami nie mogli przyciąć? Narzędzi nie mają? Ale ja uprzedzam, gwarancji materiałowej to ja nie dam, żeby potem nie było, jak coś nie tak popęka… Teraz to takie te, jak to tam się teraz nazywa, dekory robią, że to nie wiadomo co to. No ja się postaram, ale mówię, że ze szkłem to delikatna sprawa, proszę tu położyć, tu jest miarka… jak Pani ma na imię? Ela? No, ja jestem Paweł, 82 lata mam. To Pani Ela tu mi pomierzy i wystabilizuje… widzi Pani, ta baza to musi się tutaj oprzeć, żeby dokładnie wyszło… ile tam? 42,8 cm? No, ale trzeba doliczyć 3 mm na diament. Teraz pędzelkiem i pyk. Proszę sprawdzić, czy równo. Następna ile? …widzę, że z Pani to techniczny pomocnik porządny. Co? Że po Tacie? No to bardzo pięknie.
Po przycięciu wszystkich 6 kawałków, co trwało niecałe 10 minut, pytamy uprzejmie, ile się za taką usługę należy.
– Aj, dadzą Panie na piwko i będziemy kwita, w końcu i Pani Ela pomagała przy robocie.
Niezwykłe to było doświadczenie: otworzyć stare drzwi z firanką na gumce, znaleźć się w pomieszczeniu pełnym szkieł i luster we wszystkich rozmiarach świata, trzeszczącym starym radiem z wyciąganą anteną i na wysłużonym wielkim stole pokrytym delikatną tkaniną, która nie ma prawa zrobić rysy na najcieńszym odłamku szkła, wymiarować i przycinać kolorowe szkiełka z Panem Pawłem, który i beze mnie, i bez mojej miarki, na oko, oceniał odległość i przykładał kątownik dokładnie na 23,4 cm, 39,7  lub 7,3 cm, małym diamentowym nożykiem odkrajając idealnie równe fragmenty.

 

muzeum to przygoda

Udział biorą: szklana tafla, Głos pilnujący porządku, felo.

Oglądając dziś z zaciekawieniem ekspozycję dzieł sztuki współczesnej we wrocławskim Muzeum Narodowym, natknęłam się na prezentację audiowizualną pokazującą mlaskające usta i wyginający się język (cokolwiek autor miał na myśli). Puszczana była z rzutnika umieszczonego pod sufitem, a wyświetlana na okrągłej białej płaszczyźnie przymocowanej do szklanej tafli. Owa tafla zamocowana w podłodze i suficie stanowiła wolnostojący element w przestrzeni sali (przynajmniej 1,5 m od tylnej ściany). Obejrzałam sobie taflę szklaną dookoła. Tak, to była naprawdę całkiem fajna szklana tafla. I niemal od razu usłyszałam z drugiego końca sali:
“Proszę nie zaglądać za… to!”
W artystycznej ekstazie wolno mi łazić pośród woskowych cipek dyndających na sznurkach wokół mojej głowy i czytać w opisie, że jest to “komentarz egzystencjalny operujący ekspresją wyolbrzymioną do granic patosu” oraz “symbolizuje – być może – proporcje ludzkiej egzystencjalnej przytomności” (ach, contemporary art, ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie… !), ale nie wolno mi oglądać kawałka szkła z drugiej strony. Ot co.

Btw, nigdy nie przestanie mnie zadziwiać fakt, że we wszystkich niemal muzeach cisza jest arcyobligatoryjna i wszechobecna, a każdy głębszy oddech zamrażany jest morderczym spojrzeniem „pani salowej”, ale drewniane podłogi skrzypią tak przeraźliwie, że człowiek nie jest w stanie słyszeć własnych myśli.

kolorowy basen

Udział biorą: Pływające Krasnale, Chłopiec, felo.

Niedziela. Po kilkudniowej walce z zakwasami (po-rehabilitacyjnymi oraz po-treningowymi), w sobotę zaczęłam wysuwać się na prowadzenie w tej wojnie i pełna nadziei na rychłe całkowite zwycięstwo wymyśliłam, że basen dobrze mi zrobi. Jak każdy genialny pomysł, tak i ten, napotkał wielu wrogów, którym musiał stawić czoło: padający deszcz, ogień w kominku, pachnąca mate, książki…
Jednak nic to, o godzinie 13.45 byłam już na pływalni. Godzina jest tu istotna, z tego powodu, że o tej porze można na basenie spotkać… tłumy małych krasnali w kolorowych czepeczkach z kolorowymi rękawkami, deseczkami i innymi kolorowymi miniaturowymi atrybutami „małego pływaka”. Nie zmartwiło mnie to, bo na szczęście miałam tor dla siebie, a te kolorowe kijanki nie przeszkadzały w pływaniu (czego nie można powiedzieć o dumnych rodzicach kibicujących z ławek, pstrykających zdjęcia i zachowujących się nieprzyzwoicie głośno… ). Po godzinie pływania, w wyśmienitym nastroju, czułym okiem spoglądając na dzieciaki wyskakujące z brodzika, udałam się pod prysznic (damski – pragnę zaznaczyć) i natknęłam się na tatusia pomagającego wykąpać się jednej z małych pływaczek. Rozczuliło mnie to jeszcze bardziej i  mój umysł wypełniła błoga wizja przyszłego świata, jako cudownej komuny, pełnej integracji i wzajemnej pomocy. Trzeba wam wiedzieć, że na basenie przy Racławickiej układ szatni jest taki, że sekcje damskie i męskie są w oddzielnych skrzydłach budynku, więc nie ma żadnej możliwości by drogi pań i panów się skrzyżowały na trasie wyjście z basenu- natryski – suszarki – przebieralnie. Tak więc wyobraźcie sobie moje zdumienie, kiedy w korytarzu prowadzącym do szafek zobaczyłam idące przede mną małe kąpielówki. Właścicielem owych okazał się chłopiec, na oko lat pięciu, który, otwierając drzwi do damskiej szatni, zauważył mnie tuz za sobą. Odsunął się więc otwierając drzwi jeszcze szczerzej i z czarującym uśmiechem powiedział „proszę”, przepuszczając mnie do „mojej” szatni, po czym wszedł za mną.
Jaki z morał płynie z tej historii? Mężczyźni nie są z gruntu źli i podli z natury, w co wiele współczesnych kobiet pragnie wierzyć, a co za tym idzie, wmawiać sobie i innym.