Styczeń upłynął na potyczkach z ubezpieczalniami, które zasługują na swoją własną historię, ale ważne, że ogarnęliśmy i do wszystkich lekarzy wchodzę teraz po czerwonym dywanie bo mam status platinum ze wszystkimi dodatkami (za co płacę miesięcznie bardzo [bardzo bardzo] dużo złotych monet).
Wizyta na początku lutego u prof. Pinczewskiego była szybka i gorzka. Leo Pinczewski, wiek ok. 60, z pochodzenia Rosjanin, szef wszystkich szefów chirurgii ortopedycznej, nieustannie wokół niego krążą, jak małe satelity, asystenci i pomagierzy. Najpierw sadzają Cię w pustym gabinecie i jeden lub dwóch przychodzi przed profesorem, o wszystko pyta, mierzy, patrzy obserwuje, potem przychodzi profesor, a z nim jeszcze jakiś student albo dwóch, młodzi zdają relację, a on się uśmiecha takim uśmiechem bez radości.
Profesor wysłuchał mojej historii, opowiedzianej głosem cichym i cienkim, gdzie przebrzmiewała beznadzieja i strach na przemian. Obejrzał MRI, po czym mówi: zerwane ACL, kto operował, w jakim mieście, nazwisko poproszę, hm, nie przypominam sobie, żeby starał się dołączyć do organizacji, której przewodniczę, a w której zajmujemy się udoskonalaniem metod rekonstrukcji, jeden tylko chirurg z Warszawy się zgłaszał, jeszcze raz to nazwisko? ja sobie zanotuję, dlaczego się zerwało, trudno teraz sądzić, pamiętasz jaki allograft? nie? mi to wygląda na przetrzymywany pod promieniowaniem, my tu takich nie stosujemy bo są mniej wytrzymałe. I on w te same nawierty drugie więzadło i śruby włożył? (kręcenie głową) Widzę, że łąkotka była uszkodzona i usunęli znaczną część (kręcenie głową, nawet ten niewesoły uśmiech zniknął). Nie podoba mi się.
Tu wtrącę, że pamiętam, jak we Wrocławiu, dowiedziawszy się, że wykorzystają te same nawierty i zrobią rekonstrukcję, cieszyłam się jak głupia, że tylko jedna operacja, a przecież mogłyby by być dwie, jakby chcieli najpierw kości łatać, czekać 8 miesięcy i dopiero rekonstrukcja, a przecież wyjeżdżałam do Sydney za 3 miesiące! Ale zaraz zaraz… nikt mi nie powiedział o łąkotce, a przecież to ważne?
Profesor patrzy na mnie i pyta: a po tej drugiej rekonstrukcji, to jak było z kolanem? Stabilne? Miałaś zaufanie do tego stawu? I wtedy przed oczami stanęły mi te wszystkie momenty, kiedy wydawało mi się, że nie jest ok, że jest luźne, że nadal ucieka, ale jakby mój mózg nie chciał ich rejestrować, tak bardzo chciałam wierzyć, że już będzie dobrze, że na pewno się udało, że wszystko w porządku, tylko trochę więcej czasu potrzeba… A nie było w porządku i nie, nie ufałam mojej nodze.
Ta smutna refleksja przyniosła ze sobą jeszcze więcej zwątpienia.
W końcu Pinczewski mówi, że przy moim trybie życia trzeba rekonstruować, że dwa etapy, najpierw czyszczenie kolana z pozostałości graftu, śrubek i reszty oraz wypełnienie kości, to się goi 6–8 miesięcy, potem druga część, nowe dziury, pod bardziej odpowiednim kątem niż te które są teraz i są zdecydowanie za duże, nowe więzadło, też od dawcy, ale “fresh-frozen”, które nie zmienia swojej struktury pod promieniowaniem i nowe śrubki. Co ja na to? A ja na to powtórzyłam jak papuga to, co mi wcześniej powtarzali Seb z Samem, że dobrze, co trzeba to trzeba. Wcale w to nie wierząc i nie wiedząc w sumie czego chcę. Oni mówili, że warto, że się uda, a ja widziałam tylko kolejne dwa lata spędzone na rehabilitacjach, operacjach i ogólnym ograniczeniu moich planów bliższych i dalszych. Oraz o sumach jakie musze zebrać, bo płacisz z własnej kieszeni, a dopiero potem refundują Ci jakiś procent.
Rehabilitację rozpoczęłam od razu, na 6 miesięcy przed pierwszą operacją, wszyscy zgodnie stwierdzili, że im więcej wypracuję teraz, tym szybciej wrócę do sprawności po. Odwiedzałam Clinta co 2–3 tygodnie, uczyłam się stabilizować nogę mięśniami, każdy ruch był dopracowywany w najdrobniejszym szczególe, jak rozpoczynam, poprzez przebieg oraz jak kończę, pozycje i kąty, gdzie stawiam stopę, gdzie jest biodro, jak prosto mam tułów, nabrały znaczenia co do milimetra. Poza tym 3 razy w tygodniu byłam na siłowni pracując nad zadanym akurat materiałem. Coś jak Twój trener personalny, z tym, że fizjoterapeuta. Na rower wróciłam w sumie po 2 miesiącach od wypadku, profesor powiedział, że mogę robić wszystko poza bieganiem i skakaniem, a Clint uczył mnie podskakiwać i lądować “mieśniami” i to działało!
Pogodziłam się powoli z moim marnym i nudnym już losem “tej, co zawsze ma coś z kolanem” i przestałam obrażać się na to, że przecież ja tak wierzyłam, że już wszystko będzie dobrze, jak w tych filmach, gdzie dzieje się bohaterowi krzywda, ale on się podnosi i cieżko pracuje nad sobą, czy na czym tam trzeba i jest sukces, a tu już dwa razy wdałam się w ten scenariusz, był upadek, był smutek, była walka… a ja nadal tkwię w ciemnej dupie, za przeproszeniem.
Pierwsza operacja odbyła się 4 sierpnia, w Mater Hospital, znanym z najlepszej chirurgii i porodówki. Bałam się nieznanego, ale wszyscy byli cierpliwi i wyrozumiali, najpierw anestezjolog usiadł ze mną na kanapie i opowiedział co i jak będą robić i dlaczego. Potem pani pielęgniarka sprawdzała, czy nie mam żadnych zadrapań na nodze. Nie miałam i byłam czysta jak obrus w Boże Ciało, bo od tygodnia dwa razy dziennie musiałam się myć specjalnym mydłem antybakteryjnym. Badania krwi zrobiłam tydzień wcześniej, a wyniki wysłali od razu do szpitala. Wtedy też dowiedziałam się (po 27 latach życia…) jaką mam grupę krwi. Zaprowadzili mnie do mojego łóżka, które od innych łóżek oddzielone było zasłonkami i dali kaftanik do przebrania. Seb mógł być ze mną przez cały czas, aż do momentu kiedy wywieźli mnie do zatoki anestezjologicznej. FYI, nikt nie pytał, czy to mój brat, swat, czy ojciec, czy mamy wspólnego kota, akt małżeństwa, czy kredyt. Jak ma na imię? To on będzie ze mną przez cały dzień i zabierze mnie do domu? Dziękuję, proszę dalej.
Gdy wylądowałam przed salą operacyjną, pan anestezjolog oraz jego asystentka wpompowali mi antybiotyki, i inne takie, a ja pomna moich wcześniejszych doświadczeń zebrałam się na odwagę i ze ściśniętym gardłem zapytałam, czy będą mnie znieczulać podpajęczo. Oboje stanęli i popatrzyli na mnie skonsternowani i mówią, że absolutnie nie, że narkoza, prześpię wszystko, a jak się obudzę, to dostane soczek i ciasteczka, przyjdzie fizjoterapeuta i hop z łóżka, pójdę do domu na własnych nogach. Znieczulenie podpajęcze, które miałam 3 razy w Polsce jest jedną z najgorszych rzeczy, jakich doświadczyłam. Nie jestem strachliwa, nie mam fobii, ale myśl o tym sprawia, że sztywnieję. Wbijają ci igłę w kręgosłup (oby dobrze trafili), tracisz czucie w nogach, po zabiegu budzisz się i czekasz aż to czucie odzyskasz (wcale nie jest fajnie), nie możesz podnosić głowy, nie możesz wstać, wszystko cię boli od leżenia na plecach, musisz do toalety, ale pozostaje ci zawołanie siostry i basenik. A potem i tak cię mdli jeszcze przez parę dni. Ogólnie — nie polecam.
Chwilę po tym, jak sobie wyjaśniliśmy co to z tym znieczuleniem, przyszedł profesor, przywitał się, jego asystenci się przedstawili, a mnie wwieziono na salę i zasnęłam spokojniejsza o milion myśli.
Gdy się obudziłam, zapytali mnie o ból w skali od 1 do 10, dostałam coś pochodnego morfinki i znów zasnęłam, a jak się tym razem obudziłam to był już koło mnie Seb i zaraz też przyszedł Pinczewski. Wytłumaczył, bardziej Sebowi niż mi, że wszystko dobrze, dziury zalepione, wyczyścili co sie da, ale z poprzedniego graftu, co miało być moim więzadłem praktycznie nic tam nie było. Jakby zniknął. Łąkotka rzeczywiście w sporej części usunięta i to nie jest dobrze, ale co się usunęło nie da się odusunąć. Wysłali Seba po moje leki, dostałam też obiecany soczek i ciastka, pani fizjoterapeutka przyszła nauczyć mnie chodzić o kulach (coś tam już umiałam wcześniej, nie powiem…), pomogli mi się przebrać w moje ubranka, Seb podjechał autem, a przystojny pan pielęgniarz zwiózł mnie do wyjścia i tyle ze szpitalnej przygody.