Z Klubu Otwartej Szuflady (3)

Tekst powstał w ramach Klubu Otwartej Szuflady – warsztatów kreatywnego pisania edycji jesiennej 2021. Napisany jako ćwiczenie, proszę traktować jak brudnopis 🙂 #fikcja


-Ja jebię! wykrzyknęła Aśka zrywając się na równe nogi.

Potrącony kubek z herbatą, już zimną, ale z miodem, przetacza się przez biurko, zatrzymując na stercie książek piętrzących się w prawym rogu.
Po pierwszej gwałtownej reakcji, Aśka opada z powrotem na krzesło.
Patrzy na złoty płyn wsiąkający w klawiaturę laptopa. Ten miód to teraz nieźle poskleja te wszystkie kabelki w środku, myśli. Ją samą zalewa jakieś demoniczne uczucie satysfakcji po nieplanowanym akcie destrukcji.

Jeszcze może dałoby się odratować, wysuszyć…? myśli spokojnie, jakby w zwolnionym tempie, ale nie rusza się z miejsca. Patrzy za to na swoje paznokcie, rozdwajające się i ostatnio jakieś takie, jakby pokarbowane. Żadna skrzypovita czy inne gówno nie pomaga, a jak googlowała, co mogłoby pomóc, to niemal zakrztusiła się uczuciem żenady. Studentka 5 roku medycyny, a googluje porady zdrowotne, to się idealnie nadaje na jakiś mem. Ona cała czuje się teraz, jak jeden wielki mem.
Internet doradził, żeby zredukować stres.
No spoko, dzięki. Miała wtedy wrażenie, że zmienia się w trójwymiarową, przeskalowaną emotikonkę

Szlag już z tym laptopem, powyciera chociaż biurko, bo wszystko będzie się od tego miodu lepić. Idąc w stronę zlewu poczuła się tak cholernie zmęczona. Oczywiście, że jest zmęczona, sesja trwa już ponad 3 tygodnie, a przed nią jeszcze egzamin z zakaźnych i onkologii. Uczucie, które ją oblało, nie było jednak typowym zmęczeniem, choć sesja na medycznej potrafi doprowadzić człowieka do granic wytrzymałości. Poczuła się jednocześnie zmęczona i zrezygnowana. Zatrzymała na chwilę wzrok na mikrofalówce. 1.07 migało, jak gdyby nigdy nic.
Zmoczyła, nie pierwszej już świeżości, ścierkę i wróciła do biurka. Wycierając co się da, umyślnie, jakby w ramach protestu, omijała komputer, na którym notatki z hematologii onkologicznej nadal uporczywie świeciły się wszystkimi 2 milionami pikseli.

No właśnie. Onkologia. To przez nią zarywa kolejną noc, a tak po prawdzie to i wszystkie dotychczasowe sesyjne noce przez ostatnie 4 i pół roku, bez względu na tematykę egzaminów.
To przez onkologię znajduje się tu, przy biurku z umierającym powolną, acz słodką śmiercią laptopem i stosami papierów wokół. To przez onkologię w ostatniej chwili zamieniła w liceum fakultet z matematyki na biol-chem, żeby na maturze zdawać rozszerzoną biologię i dostać się na medycynę. Uczenie się nigdy nie sprawiało jej trudności, więc nagła zmiana kierunku nie była jakiś wielkim problemem, a decyzja o pójściu na lekarski, wśród otoczenia wywołała jedynie uniesienie brwi, z zaskoczenia ale i swego rodzaju podziwu.

Nie wybrała jednak medycyny, by komuś zaimponować, ani tym bardziej, by spełnić czyjeś oczekiwania. O nie, ją napędzał gniew, żal i poczucie, że jest gotowa na wojnę. Wojnę z rakiem, który 3 miesiące temu zabrał jej tatę. Wybrała medycynę, bo czuła, że jedyne, co się liczy, jedyne co ma sens, to właśnie onkologia, i ona zrobi wszystko, co w jej mocy, by ojcowie już więcej nie umierali w taki sposób.
Rzeczywiście, na początku czuła, że walczy. Gdy tato odchodził, mogła tylko bezradnie zaciskać pięści i czekać na najgorsze, a teraz, w końcu, ma moc sprawczą, już nie jest, już nie będzie bezradna wobec tego skurwiela, raka. Zdała maturę, dostała się na AM, napędzana wściekłością i żałobą dotarła do ostatniego roku studiów i ani razu nie zatrzymała się, by rozejrzeć wokół.

Aż do tej posiadówy u Olki parę miesięcy temu, kiedy Jowita wspomniała o podkaście, w którym dyskutowano o pojęciu “sunken cost” w biznesie. Olka śmiała się wtedy, że to się idealnie przekłada na nas, że wtopiłyśmy już tyle czasu i energii w te studia, że nawet jeśli ich nie znosimy, i w ogóle sobie nie wyobrażamy bycia lekarkami, wypadałoby je skończyć, bo już tak niewiele zostało. Doczytała sobie potem o “sunken cost” i okazało się, że jest wręcz odwrotnie. Według jakichś-tam biznesowych guru, lepiej jest zrezygnować jak najszybciej i ocalić to, co zostało zamiast zatapiać jeszcze więcej pracy, czy kosztów tylko dlatego, że “już tyle w coś zainwestowaliśmy”.

Dlaczego o tym czytała? Czyżby przeczuwała ostatnio, że napęd, który dowiózł ją do 5 roku studiów powoli się wyczerpuje? Szczerze mówiąc, nie widzi siebie ani jako lekarza, ani jako badacza laboratoryjnego. Nie widzi też nic na horyzoncie swoich studiów, czy medycyny w ogóle, co dawało nadzieję na pokonanie glejaków mózgu 4 stopnia.

Zaliczała sesje i przeskakiwała z roku na rok, podpierając się tym swoim świętym gniewem i podziwu-godną-motywacją, dopingowana przez otoczenie, przyklaskujące jej, jakże chwalebnemu celowi. I już już, gdy, zdawałoby się, jest na ostatniej prostej, poczuła, że tak właściwie, to nie dotarła nigdzie. Przez te wszystkie lata, stała w miejscu, grzęznąc w bólu po śmierci taty. Nie pozwalała sobie na ukojenie go, bo to było jedyne, co pchało ją do przodu, dawało poczucie sprawczości, namiastkę kontroli, której desperacko potrzebowała po miesiącach bezradności wobec choroby ojca. Nie mogła się zatrzymać, nie mogła porzucić swojej wielkiej idei zbawienia świata, to by było jak zdrada! To by było jak… pogodzenie się ze śmiercią.

Ale ona nie chce być lekarzem. Nie chce patrzeć każdego dnia na cierpienie, nie chce przeżywać tego wszystkiego ciągle od nowa.
I co teraz? Ile warte są wtopione koszty? Ile to jest, przemęczyć się jeszcze te kilka miesięcy do końca? Ponosić w sobie jeszcze trochę żałoby i złości, choć czuje, że te uczucia wydają się teraz sztucznie podtrzymywane? Szczególnie ta myśl ją przeraża. Może przyszedł czas, kiedy rany chcą się zacząć goić? Tylko co wtedy, przecież zostanie z niczym. Czy ma teraz odwiesić najszlachetniejszy ze wszystkich życiowych celów na kołek? Czy ma do tego w ogóle prawo? I ile ją samą będzie to kosztować?

Patrzy na ekran laptopa. Jest czarny. Ciekawe, czy komputer się uśpił, czy może padł do reszty?

Z Klubu Otwartej Szuflady (2)

Tekst powstał w ramach Klubu Otwartej Szuflady – warsztatów kreatywnego pisania edycji jesiennej 2021. Napisany jako ćwiczenie, proszę traktować jak brudnopis 🙂


Po odwiedzeniu wszystkich miejsc z mojej architektonicznej listy “to see”, wycieczce do słynnych wulkanicznych stożków w centrum miasta oraz dniu spędzonym w winiarni na Waiheke Island – największa turystyczna niespodzianka w Auckland: Winter Garden at The Domain.
Dwie przepiękne oranżerie, wypełnione wszelkimi gatunkami roślin, od kaktusów, po anturium, a nawet mimozy wstydliwe, i osobny ogród palmowy. Otoczone ceglanymi murami, z sadzawką, fontanną i śnieżnobiałymi kamiennymi rzeźbami, wszystko to w świetle złotego, zimowego słońca, wygląda, jak obrazek wyjęty wprost z książki z baśniami.
Wchodzimy właśnie do drugiej ze szklarni, tej z egzotycznymi kwiatami. Gorące i parne powietrze uderza nas w twarz i niemal wysysa tlen z płuc. Ledwo co rozglądam się wokół, przytłoczona intensywnością zieleni i wilgoci, kiedy ktoś lekko poklepuje mnie po ramieniu.
“Uważaj na obiektyw” mówi starszy pan tuż za mną, wręczając mi zgniecioną chusteczkę higieniczną. Zaskoczona tym nagłym i dość bezpośrednim spotkaniem, nie odpowiadam nawet mechanicznego /dziękuję/. Dopiero po chwili zauważam, co staruszek trzyma w drugiej ręce i doznaję olśnienia.
Oczywiście, już po kilku sekundach w dusznej oranżerii, mój obiektyw jest kompletnie zaparowany. Teraz dopiero czuję wdzięczność za pognieciony kawałek papieru i tę chwilową solidarność z drugim, zupełnie obcym człowiekiem, która zdarza się właśnie w tych nagłych momentach obopólnego zrozumienia. Bez zbędnych tłumaczeń

Nie mam szansy podziękować, starszy pan oddala się już w stronę sadzawki z nenufarami, jedną rękę opierając na łasce, w drugiej trzymając swój aparat.

Auckland, NZ, 17.06.2018

Z Klubu Otwartej Szflady (1)

Tekst powstał w ramach Klubu Otwartej Szuflady – warsztatów kreatywnego pisania edycji jesiennej 2021. Napisany jako ćwiczenie, proszę traktować jak brudnopis 🙂


Dziś zauważyłam, że czajnik uczy mnie cierpliwości. Albo mindfulnesu, żeby brzmiało tak bardziej nowocześnie.

Otóż mamy nowy czajnik, taki do pour-over coffee, co ma taki długi i cieniutki… no nie wiem, dzióbek? Rurkę raczej. Chodzi o to, że jak się zalewa kawę, to takimi okrągłymi ruchami i żeby woda lała się w odpowiednim – nie za szybkim – tempie.
Cóż, jedni w pandemii pieką chleby, inni osuwają się w jeszcze większe kawowe szaleństwo, dlatego S. zakupił specjalna wagę do ziaren i ów wspomniany, fafa-rafa, czajnik.
Ładny, nie powiem, i ma termometr oraz funkcję podtrzymywania temperatury, też fajnie, ale do brzegu.

Jak z tego czajnika próbujesz zalać sobie normalną, chamską herbatę, to zajmuje to mniej więcej 17 razy tyle czasu, ile trwałoby to przy użyciu NORMALNEGO czajnika z DZIÓBKIEM dla pospólstwa. I ja teraz stoję nad tą herbatą, co się ona zalewa w zwolnionym tempie, i stoję, i czekam, i tak woda takim pięknym, cieniutkim strumyczkiem sobie leci… I ja sobie myślę, Słodki Jeżu Kolczasty, ja do 50tki dobiję, zanim zaleję tę przeklętą herbatę.
I tak zalewam te herbaty już drugi tydzień (a pracując z domu, to wiadomo, jakieś 5 kubków dziennie zejdzie), na początku furkając, że tak wolno to idzie! A potem sapanie zmieniło się w głębsze oddechy, spojrzenie przez kuchenne okno, przyzwyczajenie się się do myślenia o niczym innym, tylko o namakającej (POWOLI) torebce albo liściach w koszyku.

Herbaty wypite, ja 50tki jeszcze nie mam, więc może po co ten pośpiech.

PS. Dwa czajniki na blacie nie wchodzą w grę, także pozostaje mi mindfulness.

Dziadek.

„Wiesz Eluniu, i mam nadzieję, że pamiętasz, że ja się za Ciebie nieustannie modlę.

Mówiłem Ci , że mam taki worek modlitewny, który okazał się wspaniałym rozwiązaniem, bo tyle imion i osób do zapamiętania i wypowiedzenia przed Panem Bogiem… Więc ja sobie Ciebie, i wszystkich, za których się modlę, wrzucam do tego worka i kładę go potem przed Panem Jezusem i wtedy o nikim nie zapomnę.

A i jeszcze w jednym mi się ten worek przyda. Jak już w końcu umrę, to ja sobie ten worek zarzucę na plecy i pójdę do Pana Jezusa. I On popatrzy na mnie i powie, oj, Stary, nagrzeszyłeś Ty w życiu, ale za tyle osób się modliłeś i taki duży masz ten worek, to za to ja Cię do Nieba wpuszczę. I ja wtedy sobie usiądę przed chatą, w której się urodziłem, a trawa tam będzie zielona… bo pamiętasz, tak właśnie sobie myślę, że będzie wyglądało Niebo, jak mnie Pan Bóg tam przyjmie, i będę sobie patrzył na 3 drzewa, które rosną nieopodal, dwie lipy i jedna wierzba, proszę ja Ciebie, i wtedy będę mógł spokojnie, po kolei wymienić i wspomnieć wszystkie imiona osób z tego worka.
Bo będę miał czas.
Całą wieczność przecież.”

Dziadek Jan Ożóg SJ
+ 3.12.2020


To była jedna z ostatnich rozmów z Dziadkiem, jezuitą i, kiedyś, moim stałym spowiednikiem.
Odejście Dziadka jest bolesne na wielu poziomach. Oczywiście, jako człowieka, który był przy mnie w najlepszych i najgorszych momentach, zwłaszcza wtedy, kiedy miesiącami nie umiałam się rano podnieść z łóżka, i który zawsze, bez względu na wszystko, powtarzał mi, że jestem dobra.
Jest to też przemożne spotęgowanie bólu wynikającego z faktu, że moi bliscy są daleko, naprawdę daleko, a ja nie mogę zobaczyć się z nimi po raz ostatni. Nie mogę się pożegnać, ani być przy nich w najtrudniejszych momentach, bo, teraz już nie z wyboru, żyję na drugim końcu świata. Ile takich osób odejdzie, a ja będę „patrzeć” na to tylko przez Internet?
No i po trzecie, kiedy tak boleśnie przez ostatnie miesiące przeżywam żałobę po tym, że kościół katolicki przestał mi być domem, a to wszystko, w czym byłam wychowana i jak byłam nauczona przeżywać swoją duchowość i kontakt z Bogiem, utraciłam bezpowrotnie, Dziadek był jedną z ostatnich boi ratunkowych. Był dowodem i przypomnieniem, że choć moje życie i dorastanie w kościele było głównie krzywdą, wypaczeniem relacji międzyludzkich, i [od]wiecznym kultem poczucia winy, było w nim też, choć minimalne, dobro i opieka. Teraz, bez Dziadka, będzie mi tylko coraz trudniej o tym pamiętać.


Why I won’t watch Jojo Rabbit.

Auschwitz — Birkenau, 2011.

Over Sunday family lunch, one of the conversations led to me making a bold statement, that I refuse to watch “Jojo Rabbit” the movie, because I disagree with the principle. I don’t want to see Nazi being tamed by introducing them into popular culture, I said, making it goofy and “lovingly funny”. This sparked a whole new discussion, as some people around the table had watched the movie.

“But you know, in the end, Hitler and his ideas are discredited”.
“But you know, the boy’s mother is hung at the end”
“But you know, it’s a well know New Zealand director with Jewish heritage”

I know.
Regardless of a movie being well made, well directed, having the best actors or delivering a compelling story, I don’t want to see little boys hailing Hitler. I don’t want to see Hitler being funny. Because he wasn’t. For me, the genocide is not material for a light hearted comedy, even under the excuse of the blackest humour.

Then someone asked, so have you actually watched the movie?
No, I didn’t, I said. And she won’t watch it, added S., with whom we were discussing the issue previously.


I can honestly describe myself as an opinionated person, but it’s not as simple as it may sound. In my head, I’m constantly questioning my beliefs, opinions and statements. I work through my thoughts over and over again, justifying them in front of others, but even more so, in front of myself. Usually late at night, instead of sleeping. I know how easy is to fall into the trap of seeing the world as black and white, as “us and them”, as “agree or disagree ball bouncing”. However, inspecting the issue from different perspectives, quite often makes our bold manifestos verging on the ignorance / misunderstanding / being short sighed. In other words, there is always “yeah, but” hiding behind the corner, hunting me every time I find myself feeling strongly about something.

So that Sunday, lying in bed at night I was thinking, should I watch the movie to be able to fairly judge it?


Still, the answer is no.
Because I’m not judging the movie, I disagree with the principle.
And then, asking myself what does it actually mean, I went through a simple mental exercise.

If restaurant “X” serves food only to white people, do you need to have at least one meal in that restaurant to be able to fully justify your decision of refusing to go there, because you disagree with their policy of racial segregation? Does it matter if the food is well sourced and well prepared or cooked by the well know chef?
No, because I’m not talking about the kind or quality of the cuisine, I disagree with the principle.

Then my internal demagogue came out and questioned the deeper appropriateness of this example. Ok, for the sake of the logic, we could argue that this is not comparing apples to apples. Fair enough.

So let’s try this: What if this was a movie about a paedophile? Or a rapist? Would we expect a victim of either or their family member, or their next door neighbour or actually anyone, to watch a camp for small boys being taught how to become a rapist or a paedophile? With a rapist/paedophile light heartedly portrayed as funny, silly and yes, proven wrong at the end, but still?


So, I guess my opposition to the concept of the “Jojo Rabbit” movie comes down to the question: How well are we teaching history today?
Given the fact, that “the next generation” knows the movie / YouTube / Instagram celebrities better than historical characters, let’s imagine a person, born in a country other than Central Europe after the 2000s. When asked about Hitler, what do we think will be the first thing to come to mind? The boring voice of their school teacher talking about names and places that can hardly be pronounced, and are located so far away in terms of time and distance, who would really care? Or that Hollywood movie with Scarlett Johanson? Yeah, Hitler, a man who was solely responsible for a mass murder of 5 to 6 milion people in the most inhumane way, was bad guy, but also funny, right?

Wentworth Memorial Church and Quo Vadis public architecture?

The church sits on the hill, tightly surrounded by the high-end residences. I can see its tower every time I go for a local spin on my bike and I was always curious about its modern architecture. When I’ve heard, that the church is on sale, I thought I would better go and explore it now before it’s too late, when whoever buys the land will close it up for public for good. When one Saturday we went to see the church, we found a big red sticker on the board saying SOLD, so, clearly, we were already trespassing. With cold blood and in the name of Architecture I walked around one of the most fascinating sacral sites I have seen.

With so cleverly designed journey from the bottom of the hill, through the walled courtyard, up to the entrance, covered with the physical and visual extension of the main roof, you can see the clear form of the church from many different perspectives. I have also found a little timber door on the side wall of the church with no lock on it. With the attitude that nothing can stop me from appreciating the architecture in full and I’m ready to be arrested for that, I sneaked in. What a space.


The church is an example of Sydney School style of architecture, designed by Donald Gazzard c.1965 and was built as a memorial to the serviceman and women who served during WWII. Since 2012 it’s heritage listed.


Since our visit to Wentworth Memorial Church, I have been wondering what will happen to the building in the future. It cannot be demolished but if it doesn’t serve the religious purpose anymore, what function can it accommodate (the land is zoned as residential)? What activity these days would be appropriate for the citadel-like siting, in the area of few kilometres radius with nothing else but big houses and expensive cars parked along the streets? What can we do to keep this building open to the public, what would bring people there and at the same time be profitable for the owner? Where the elevated and almost spiritual way of approaching the entrance can lead?

1_B

2_B

3_B

4_B

5_B

6_B

7_B

8_B

9_B

Czytelnia (4) | “Wszystko jak chcesz”

Punkta do listów Jarosława Iwaszkiewicza do Jerzego Błeszyńskiego.

1. Próbuję ogarnąć tę Polskę z lat 50-tych, która wyłania się z listów Iwaszkiewicza. Jaka ona była, jacy byli ludzie? Jak rzeczywistość, moralność, opinia społeczna wtedy, mają się do Polski naszej, współczesnej? Dziś w Polsce być sobą wydaje się niezwykle trudne… Na każdy temat trzeba mieć opinię i jasno opowiadać się po stronie białej albo czarnej; wydaje się też jakbyśmy dopiero co zrzucali zasłonę moralności katolickiej, tematów tabu i pruderii. A wtedy? Gdzie ksenofobia, gdzie uprzedzenia, gdzie polaryzacja opinii? Czytając listy wydaje się, jakby 60 lat temu można było po prostu być sobą (zaledwie parę wzmianek o “wstydzie” lub “co ludzie powiedzą”), jakby można było być takim innym, takim wrażliwym…

2. A może od zawsze tak było, i tak jest też dziś, że w swoich własnych mikrokosmosach jesteśmy sobą, żyjemy popełniając głupstwa i szaleństwa, daleko nam do postaw zaaprobowanych moralnie, a opinia publiczna, która wydawałoby się takie postawy szykanuje, choć istnieje, to jest tworem sztucznym. Nasi bliscy, nasi przyjaciele, ludzie z sąsiedztwa, wszyscy są w jakiś sposób “nienormalni”. Tak wtedy, jak i teraz, żyjemy sobie, a opinia o tym, “co przystoi” sobie? Życie we wszystkich tych mikroskopowych wszechświatów, naszych własnych światów, toczy się swoim biegiem i ogólny rys społeczny nijak ma się, jako całość, do naszych codziennych dni, przyjaciół, namiętności, miłości.

3. Fascynują mnie te relacje, ta wrażliwość, uczucia, ta miłość, czy pożądanie. A jeszcze bardziej fascynują mnie osoby trzecie pojawiające się raz po raz w listach, zawiłe powiązania, układy relacje tak do głębi przyjacielskie , a czasem jedynie erotyczne. I oczywiście kobiety w tym wszystkim, Hania (Anna Iwaszkiewicz), Halina, Nika, Lidka… z dziećmi, z mężami, z kochankami mężów? Nie umiem zbudować sobie tych postaci w głowie, jakby nie miały prawa istnieć, a przecież były.

4. Cóż za doskonały opis miłości, z góry “niespełnionej” (a co to jest spełnienie?), z marginesu, na drugim planie, choć przesłaniającej cały świat. Miłości niełatwej, rozrywanej na strzępy, ale niesłabnącej, nie “racjonalizującej się”, nie stygnącej, a wręcz przeciwnie. Uczucie, a wraz z nim namiętność, tak silne, że nie boi się śmieszności, zakazów, tego , że “nie wypada”, albo “nie wolno”, ale tworzy własną, trzecią rzeczywistość. Potrafi wznieść się ponad zazdrość i chęć “posiadania”, choć te uczucia są bezustannie obecne, kroczą ramię w ramię z poświęceniem, oddaniem, rozpaczą i zgodą. Zgodą na wszystko.

5. Kto kiedykolwiek kochał tak szalenie, miłością niełatwą, miłością do “niełatwego” człowieka, ten zrozumie. I w każdym zdaniu, każdym uniesieniu, każdym zawodzie — siebie odnajdzie.

6. I na koniec, a raczej “po końcu”, prawdy wychodzą na jaw i niczym nie da się już zmydlić oczu. Wyłania się obraz dramatyczny, żałosny, rozpaczliwy. Uświadamia się sobie własną ślepotę, każdą interpretację sfałszowaną na własną korzyść, byle nie dopuścić bolesnej prawdy w czystej postaci, zażenowanie, upokorzenie, żal i wstręt. I pytanie, czy to wszystko, co się czuło, było kłamstwem, bo na kłamstwie oparte?

Goodbye Poland.

Jak na prawdziwego miłośnika literatury przystało, mój pobyt w Polsce mogę zamknąć klamrą, bo oto, uwaga, niemal SPÓŹNILIŚMY SIĘ na lot z Warszawy do Dubaju.

Jak to się stało? Otóż, zaledwie przelecieliśmy z Wrocławia do Warszawy, a LOT już zdążył zgubić nasze 3 bagaże. WSZYSTKIE 3. Szukamy walizek i plecaka na wszystkich karuzelach, pan z obsługi nadaje przez walkie-talkie do innego pana i pyta, gdzie mogły się one podziać, po czym sugeruje, że skoro zostało nam już tylko 20 minut do odprawy do Dubaju, to żebyśmy szybko tam się udali i odprawili bez bagażu, aby nie stracić tego lotu, po czym należy wrócić na poziom niżej, odnaleźć trzy telefony na przeciwko sklepu z perfumami, podnieść słuchawkę środkowego (ale żadnego innego) i nas wtedy automatycznie połączy z Najwyższym Biurem Dowodzenia Wszechświatem, i wtedy będziemy mogli jeszcze raz wejść do hali odbioru bagażu, bo ten na pewno gdzieś się pomieszał z transferowymi i jeszcze możemy zdążyć go nadać. Poczułam się, jak w bajkach, kiedy musisz zapamiętać dokładnie słowa wróżki, co trzeba zrobić i w jakiej kolejności, bo jak nie, to klops, nikt nie będzie żył długo i szczęśliwie.
Także BIEGNIEMY.
Pani w Emirates Airlines nas odprawiała i mówi, że jak znajdziemy bagaż i w 15 min zdążymy do niej wrócić to jeszcze nam go nada. Samolot odlatuje dokładnie za godzinę.
Także BIEGNIEMY z powrotem.
Środkowy telefon zajęty, pan mówi, że już 40 minut czeka i mu muzyczka gra do ucha, bo on w podobnej sprawie. S. dostaje typowej polskiej kurwicy. Pan odkłada słuchawkę zrezygnowany, a ja podnosząc ją i słyszę, że jesteśmy czwarci w kolejce oczekujących na połączenie. Zostawiam S. ze słuchawką, łapię kogoś w mundurze celnym i mówię, jak jest, a on na to, że nie ma innego wyjścia, środkowy telefon na przeciwko sklepu z perfumami jest jedynym portalem do ponownego przeniesienia się w krainę bagażu. Taka procedura. Nie ma innej opcji. Tylko jeden aparat na cały świat.
Zostawiamy w cholerę tę słuchawkę i tę ich muzyczkę i biegniemy schodami ruchomymi znów do hali odlotów, gdzie po drodze jest biuro LS Airport Service, którzy to są odpowiedzialni za dostarczanie bagaży z samolotu do odbioru. Przedstawiamy sytuację i pytamy, czy mogą nam jakoś pomóc.
– eee, to pani se tam z powrotem pójdzie do tych bagaży i odbierze (arogancki ton, przeciągający samogłoski, pogardliwe grymas w kąciku ust).
– Nie pójdę, bo nie można.
– eee, co nie można, tymi schodami na dół i tak jak pani wyszła, tak wejdzie.
– Nie wejdę, bo jest ochrona, nie ma wejścia.
– noooo, to se pani pójdzie do środkowego telefonu…
– Byłam. Nie można się doczekać na połączenie. Mamy samolot za 45 minut.
– to czego pani marnuje tu czas z nami, iść tam i na telefonie czekać…
– Nie mam czasu czekać, mam lot do Dubaju, a potem do Sydney oraz zaginiony bagaż, który chcę odzyskać.
– eee, tu nic nie ginie (przeciągnięte melodyjnie “i” w słowie ginie oraz lekceważące machniecie ręką).
S. co prawda nic nie zrozumiał z tej rozmowy, ale intuicyjnie wyczuł, że należy mnie przytrzymać, bo ten człowiek, Polak pracujący, nie zdawał sobie najwyraźniej sprawy, że lekceważy zgubiony bagaż w którym są MOJE KSIĄŻKI, a to w każdej sekundzie może się dla niego skończyć rozszarpaną tchawicą. Miałam ochotę go złapać i potrząsać nim tak długo aż trzeba go będzie hospitalizować z powodu epilepsji.

Czasem mam ochotę tak wziąć całą Polskę za fraki potrząsać nią, aż w końcu coś się jej poprzestawia na lepsze tory.

Widzimy, że nic nie wskóramy z bagażem, więc aby przynajmniej nie spóźnić się na ten samolot, co go mamy za 40 minut — BIEGNIEMY. Klejka do kontroli bagażu, potem kolejka do odprawy celnej, w której utknął S., gdyż Azjatka przed nim próbowała odprawić siebie, KOTA oraz swoją matkę. Pani celnik nie była w stanie dogadać się ani z Azjatką, ani z kotem, ani z matką. Po upływie jakichś 7 minut, czyli WIECZNOŚCI, S. w końcu znalazł się ze mną po drugiej stronie lustra, także BIEGNIEMY do bramki. Dopadamy do kolejki na 3 minuty przed zamknięciem, czyli luz, nawet zdążymy spakować wszystkie Kindle, laptopy i aparaty, z którymi to pod pachą przebiegliśmy całe warszawskie lotnisko.

W samolocie przeczytałam sobie “My brief history” Stephena Howkinga, bo nie ma to jak trochę czarnych dziur, grawitacji kwantowej i tuneli czasoprzestrzennych na ukojenie nerwów. Szczerze polecam.

Jesteśmy w Dubaju. Nie możemy nic załatwić, bo jest 1 w nocy czasu miejscowego, a tym samym 23.00 czasu warszawskiego, biuro LOTu czynne od 9 do 17-tej, a przez internet się nie da złożyć oficjalnego raportu PIR (Property Irregularity Report). Także SIEDZIMY.


I jak tu już jesteśmy przy takich zabawnych przygodach, to mam w rękawie jeszcze jedną anegdotkę o tym, jak udałam się podczas tej wizyty we Wrocławiu do DZIEKANATU. Tak, właśnie tam.
Jadąc na uczelnie wiedziałam, że to nie będzie nic przyjemnego, że prawdopodobnie nic nie załatwię, że tylko sobie zepsuję dzień i że nie ma języka, w którym umiałabym wytłumaczyć S. co to znaczy wizyta w DZIEKANACIE oraz związana z tym BEZSILNOŚĆ. Ale nie uprzedzajmy faktów.
– Dzień dobry, mam na imię Ela… (jakieś wstępne bla bla bla najuprzejmiejszym tonem, na jaki tylko potrafię się zdobyć) …potrzebuję syllabus.
– A kiedy się Pani broniła?
– 2011
– A to były studia jakie? Pięcioletnie czy dwudzielne?
– Jednolite pięcioletnie stacjonarne.
– A to nie ma.
ZONK. Nie ma. Skończyły się, jak bułki w piekarni. Nie ma.
Ale ja mam plan B.
– A to ja mam taki syllabus tutaj, dostałam od koleżanki, co broniła się dwa lata przede mną, tylko do uprawnień w Australii potrzebuję potwierdzenia, że on obowiązywał także w takcie moich lat studiów i ja sprawdziłam z moim wypisem, i wszystko się zgadza, więc potrzebuję tylko potwierdzenia, jakiejś pieczątki…
I wtedy oto co nastąpiło:
– A co Pani mi tutaj! Przychodzi we wrześniu, co to nie wie, że obrony są?! Zapisy są?! Nowi studencie są?! Szkolenia BHP są?! Ja proszę Panią nie mam czasu, bo co to się we wrześniu dzieje, wszyscy przychodzą i coś chcą! A co ten rząd australijski taki podejrzliwy, co to on sobie myśli, że go wszyscy Polacy chcą oszukiwać, czy co?! Ja proszę Pani, ja nie wiem, ja to muszę posprawdzać, to na pewno nie w tym tygodniu. Ani nawet w następnym. Ja nie wiem, ja to sobie położę na biurku, ale ja nie wiem, co to ja tutaj mam zrobić! Pani zapisze telefon, ja zobaczę, jak coś zrobię to zadzwonię, ale ja nie wiem!

Zapisałam telefon. Wyszłam z dziekanatu. Jeszcze przez ładnych parę godzin chciałam iść i z armat walić, mordować, grabić, truć i palić.
Z historii tej wyciągnąć można dwa wnioski:
1. Po zmianie systemu studiów z jednolitych pięcioletnich na dwudzielne, panie z dziekanatu, z Dziekanem, Rektorem oraz Prorekotrem rozpalili wielkie ognisko na Babiej Górze, do którego wrzucili syllabus oraz wszystkie dokumenty świadczące o tym, że jakiekolwiek studia jednolite miały kiedykolwiek miejsce (nic to, że przed dziesiątki lat, uczelnia ta wydawała na świat absolwentów tychże właśnie) i tańczyli wokół niego nago trzymając się za ręce. W ognisku tym spłonęły, a tym samym przepadły na zawsze informacje zachowane na: glinianych tabliczkach, papirusie, pergaminie, dyskietkach, płytach CD-ROM, dyskach twardych. Także syllabusa NIE MA.
2. Mam 30 lat (skończone), dyplom absolwenta wyższej uczelni, a pani w dziekanacie traktuje mnie jak rozwydrzonego bachora, który przychodzi bez pardonu i ma czelność prosić ją, żeby w godzinach swojej pracy (od 12 do 15) wykonywała swoją pracę. Moja zbuntowana dusza, rozpasana na tej australijskiej uprzejmości, tym południowym dobrobycie i tym nie-do-pomyślenia-szacunku do osoby, z którą próbujesz coś załatwić, bez względu na to po której stronie biurka siedzisz/stoisz, się na takie traktowanie NIE GODZI. I wtedy ja tę Polskę chcę, tak od morza do Tart, od wschodu do zachodu, objąć i trząść…

Pani jeszcze nie zadzwoniła.


Wyszło na to, że ja tu jestem jednym wielkim chodzącym sarkazmem i tylko narzekam i narzekam na ten nasz kraj, ale co Wam, będę pisać, że przez ten miesiąc byliśmy na 4 pięknych weselach moich najbliższych, przez Blacharską nieustannie przewijały się grupy przyjaciół, za którymi bardzo tęskniłam, że Zebra jak zawsze nie zawiodła, a mamcia codziennie gotowała nam obiady, że po 11 latach spotkaliśmy się z kolegami z liceum i był to jeden z najlepszych wieczorów tego miesiąca i każdemu z tych kolegów przybijam pionę, bo okazało się, że wszyscy podążyli fascynującymi, kompletnie różnymi ścieżkami i “wyrośli” na zabawnych i inspirujących ludzi, że udało nam się zejść wzdłuż i wrzesz Barcelonę w 4 dni i zobaczyć niemal wszystkie punkty, jakie miałam zaznaczone na mojej mapie “Barcelona-Architektura”, że udało mi się pokazać S. nieco z mojego ukochanego Krakowa, że byliśmy na fantastycznym koncercie Papa Roach w Warszawie dzięki mojej najlepszej siostrze, że w Rzymie zupełnym przypadkiem (albo cudem) dostaliśmy wejściówki VIP na audiencję do Papy Franciszka i siedzieliśmy sobie jakieś 10 m od niego, że w tym Wiecznym Mieście moje niegodne stopy stąpały po tych samych kamieniach i tym samym bruku, po którym ludzkość stąpa już od ponad 2,5 tysiąca lat, i w końcu, że udało mi się spotkać z ludźmi, z którymi bardzo dawno nie rozmawiałam, albo niezwykle rzadko mam czas wymienić parę pisanych słów, którzy są rozsiani po świecie jak ja, a jednak są mi oni wciąż tak bliscy, jak bielizna i to świadomość, że soulmates never die sprawia, że wiara w ludzkość i w samą siebie wciąż jeszcze się we mnie tli.

Łezka w oku.

Do zobaczenia!

Welcome to Poland.

Lecimy do domu! Sydney — Dubai — Warszawa. W końcu na polskiej ziemi, jeszcze tylko zdążyć na samolot do Wrocławia. A okazało się to nie lada przygodą.

12.15:
Lądujemy w Warszawie. Tłumu nie ma, szybka akcja przez kontrolę celną, biegniemy do taśmy bagażowej.
12.25: Czekamy na bagaże.
12.30: Czekamy.
12.40: Czekamy.
12.45: Czekamy.
12.48: Bagaże!!!
Dzikim cwałem opuszczamy terminal, poganiamy ruchome schody, by jechały szybciej do odlotów, a do nadania bagażu kolejka, jakieś 50 osób. Podbiegam do pani z obsługi stojącej w pobliżu:
– do której godziny możemy nadać bagaż?
– A o której jest lot?
– 13.30
– O żesz… proszę za mną, tu boczkiem, ominiemy kolejkę. Za tymi Japończykami państwo od razu nadadzą bagaże.
– Dziękujemy!

12.52:
Para Japończyków przed nami odbiera swoje karty pokładowe, skłaniają się nisko (2 razy), pan obsługujący mówi dziękuję, ja przestępuję z nogi na nogę, Japończycy po chwili (!) milczenia wykrzykują łamaną polszczyzną: dziękuję! Pan: dziękuję, Japończycy: dziękuję! Japończycy: Ukłon, ja: PRZEPRASZAM!!! I odpycham ich stanowczym ruchem.
Pan: a co to się stało?
Ja: Lot mamy o 13.30
Pan: O żesz… to szybko, paszporty proszę.
Uprzejmy pan, bardzo szybko nadał nam bagaże, a pani czuwająca nad nami kazała biec do kontroli i nie stać w kolejce, bo nasze szanse maleją z każdą sekundą.

12.58:
Biegniemy. Wąż kolejki do kontroli ma jakieś 6 zakrętów, a my przez sam środek, zgięci pod taśmami, pomiędzy Grażynami i Januszami, nie bacząc na mordercze spojrzenia, zostawiając za sobą pomruki i złorzeczenia najsoczystszej polszczyzny, docieramy do taśmy. Przed nami 7 osób, w tym 3 młode dziewczęta.
Bagaże pierwszej z dziewcząt przejeżdzają przez skaner… STOP! nie wyjęła płynów, proszę się cofnąć, trzeba wypakować i jeszcze raz, S. zaczyna oddychać w nieco przyspieszonym tempie.
Druga z dziewcząt nie zdjęła paska… STOP! proszę zawrócić, jeszcze raz przejść. Bagaż trzeciej z dziewcząt… STOP! nie wyjęła laptopa, proszę zawrócić, wyjąć, jeszcze raz skanowanie.
Za sobą słyszę S: for fuck sake…

13.12:
Nasze bagaże są w końcu skanowane, laptopy osobno, płyny osobno, jak Pan Bóg przykazał. Przechodzę przez bramkę, chcę chwycić mój plecak, ale pan z ochrony celnej jest szybszy.
– Pani tam ma… pani tam ma… DWA CZYTNIKI ELEKTRONICZNE!
– No mam.
– To trzeba wyjąć, wypakować, jeszcze raz przeskanujemy.
S., wciąż po pierwszej stronie barykady patrzy na mnie z niedowierzaniem. Przechodizliśmy to już 4 razy w ciągu ostatnich 24h, nikt nas o czytniki nie pytał, ale o to Polska właśnie.
Pan z ochrony rozgrzebuje mój plecak, znalazł jednego Kindla, szamocze się z etui, w którym jest drugi, ja oblewam się potami, próbuję powiedzieć, że my nieco w pośpiechu, boarding już się kończy, ale nasza polska służba jest niewzruszona i jej akurat wcale się nie śpieszy. Mój bagaż odbywa kolejną podróż przez skaner, już go chcę pochwycić, ale nie! Tym razem pani z ochrony, że na specjalną kontrolę go bierze. Łapię się za głowę, S. dostaje polskiej kurwicy w najczystszej postaci, a pani niespiesznie muska mój plecak papierkiem. Zabrała papierek do maszyny sprawdzającej, a ja za sobą słyszę: YOU MUST BE FUCKING KIDDING ME!!!
Odwracam się, a pan gmera w naszej torbie z aparatami fotograficznymi i niewzruszony odpowiada patrząc S. prosto w oczy:
– Aparty, toż to elektronika! trzeba wypakować!
Wyciąga pierwszy… a to dla draki była Diana, analogowy, na film. Wyciąga drugi, mocuje się z trzecim, cały sprzęt do skanowania JESZCZE RAZ. Tymczasem mój plecak nie zawiera narkotyków, śmiercionośne Kindle też wydają się być ok.

13.21:
Chwytamy bagaże, a pod pachę laptopy, niedopakowane aparaty i te mordercze Kidnle i biegniemy. Przez perfumy na bezcłowej, przez wódkę, czystą, zmrożoną, przez chusty malowane w tradycyjne wielkopolskie wzory, biegniemy.
Słyszymy:
– Last call for passenger Ms. Elżbieta Głogowska and Mr. S…
Biegniemy.

13.23:
Dopadamy do bramki.
– karty pokładowe poproszę.
Podajemy telefony, resztką sił, jak pałeczkę na sztafecie… nie chce odczytać. Wygrzebuję karty, które pan przy nadawaniu bagażu nam wydrukował, bo “w razie gdyby nie zdziałało na telefonie” i błogosławię go w duchu.
– Ach, to państwo, proszę szybciutko, zatrzymamy autobus dowożący, żeby państwo zdążyli.
– DZIĘKUJEMY!!!
Biegniemy.

13.31:
Siedzimy w samolocie do Wrocławia.


Jesteśmy w domu. Przez ten miesiąc będziemy oczywiście na Blacharskiej, a także w Barcelonie, Krakowie, Warszawie i Rzymie. Jeśli ktokolwiek chciałby z nami na kawę albo coś mocniejszego lub po prostu zbić pionę to proszę pisać, bo się za Wami, bardzo stęskniliśmy!

Jak Żyd Wieczny Tułacz. Porady i rekomendacje.

Jeśli ktoś chciałby się mnie pozbyć, tak na zawsze, oto niezawodny sposób: należy mnie wywieźć do centrum handlowego (i tu pragnę podkreślić słowo “wywieźć”, jest to bowiem jedyny sposób na to, bym znalazła się w centrum handlowym. Jako, że nienawidzę zakupów, nie ma takiego butiku, ani takiej promocji, która sprawiłaby, że moja noga, z własnej, nieprzymuszonej woli postanie w miejscu, które ma więcej niż trzy lokale handlowe dostępne z jednego ciągu komunikacyjnego, ale do rzeczy). Także, należy mnie wywieźć do centrum handlowego, przebyć 1 poziom, tu bez znaczenia: w górę, czy w dół, pilnując abym nie uciekła póki jeszcze dociera do mnie naturalne światło sączące się przez oszklone wejście, przejść 50 kroków i tak zostawić.
Po sprawie.

Co prawda, ludzi można wywozić np. do lasu i tym samym skazywać ich na zagładę, ale w takim lesie, to ja bym dokonała żywota wcale szczęśliwa, a przynajmniej jakoś tak naturalnie, bardziej organicznie. I ktoś by jeszcze mógł odnaleźć ciało.
Za to porzucając mnie w centrum handlowym (ale szanujmy się, jakimś większym, jak Pasaż Grunwaldzki, czy Magnolia, albo, o! Złote Tarasy, bo taka np. Galeria Dominikańska nie zadziała – jako jedna z pierwszych galerii handlowych w Polsce, zbyt dobrze zaprojektowana pod względem orientacji, nie miała jeszcze jasno sprecyzowanego celu, jaki prześwieca dziś wszystkim tego typu przybytkom: nigdy nie doprowadzić klienta do sklepu, którego szuka w czasie krótszym niż 37 minut.), będę już do końca czasów błądzić i nigdy nie znajdę wyjścia. Ani toalety. Ani windy.
Będę, jak Żyd Wieczny Tułacz*, nieprzerwanie i bez końca wędrować z tym, że nie przez przemijające stulecia, a przez poziomy i ruchome schody.

* Żyd Wieczny Tułacz pojawia się w jednej z najlepszych książek, jakie w życiu przeczytałam, i którą niniejszym gorąco polecam: “Rękopis Znaleziony w Saragossie” hr. Jana Potockiego.
Polecam także film z 1964 roku na podstawie powieści, z niezastąpionym Zbigniewem Cybulskim w roli głównej i fenomenalnym Franciszkiem Pieczką w roli opętanego Paszeka.