Codziennik Australijski (8). Uwaga cycki!

Dochodzą mnie słuchy, że w rodzinnej mej Polsce głośno zrobiło się na temat karmienia piersią w miejscach publicznych. Jak wiecie, mieszkam daleko i nie jestem w stanie zrozumieć, o co się konkretnie rozchodzi. Jako, że temat wydaje się gorący, a w Australii ludzie też są ssakami, to chcę się podzielić obserwacją.

Wybraliśmy się dziś do Art Gallery of NSW (bywamy tam często, jesteśmy ‘members’ – tacy z nas ludzie kultury i sztuki, kiedy nie pedałujemy). Wystawa pt. “Frida Kahlo i Diego Rivera” przyciąga tłumy, trzeba kupować bilety “na godziny”, a i tak stoi się w kolejce, aby przyjrzeć się kolejnym obrazom lub zdjęciom. I tak jest fajnie, wystawa zorganizowana przednio, temat oczywiście fascynujący, ludzie komentują, dyskutują, spostrzegają szczegóły, które komuś innemu umknęły – sztuka ożywa. Wśród tłumu była też mama z małym dzieckiem, takim naprawdę małym (się na dzieciach nie znam, blogów parentingowych nie czytam, ale jak na moje oko musiało być jakoś niedawno urodzone), gdyż od czasu do czasu dało się słyszeć taki dziecięcy “kwik”. Nie zauważyłam, żeby komuś z tłumu, czy też pracownikom tej, jakże ważnej instytucji, to przeszkadzało. Kiedy dotarliśmy do sekcji ze zdjęciami (dość wąski korytarz) rozległ się głośniejszy płacz i odwróciłam się instynktownie, żeby zobaczyć co się dzieje. Otóż bobas najwyraźniej zgłodniał, ale mama szybko się zorganizowała: zaparkowała wózek koło ławeczki, przysiadła i zaczęła karmić piersią.

Oto, co nastąpiło potem:
– dziecko przestało płakać
– ludzie nadal oglądali wystawę
– nikt nie został rażony piorunem na miejscu
– właściwie to nikt nawet nie zwrócił uwagi
– obrazy i zdjęcia nadal wsiały na ścianach
– budynek galerii nadal stoi tam gdzie stał

A na pożywkę spierających się o GENDER (gdzie M -male, a F – female): po wystawie poszliśmy na lunch i Seb (M) zamówił burgera z wołowiną i bekonem, Ja (F) i Helena (F) po sałatce z quinoa. O ile ma to jakieś znaczenie.*

* – Nie ma i życzę wszystkim, aby mogli spożywać pożywienie adekwatnie do wieku, stanu zdrowia duszy i ciała oraz własnej woli.

Codziennik Australijski (7). #Ausvotes 2016

Dziś wybory federalne (do parlamentu) w Australii. Emocje buzują w powietrzu, przez ostatnie tygodnie twarze kandydatów straszyły z każdego słupa w mieście, skrzynki pocztowe zapchane ulotkami partyjnymi, w telewizji (którą na szczęście mam wątpliwą przyjemność oglądać jedynie na siłowni) w krwawych spotach reklamowych opozycyjne partie obrzucały się nawzajem błotem i benzyną. Bardzo swojsko.

Z ciekawostek: w zeszłą niedzielę na ogłoszeniach parafialnych, proboszcz od Dominikanów powiedział, że arcybiskup wystosował ulotkę, w której oczywiście nie mówi na kogo należy głosować, ale porusza kwestie, które powinniśmy rozważyć w swoim sumieniu podejmując wybór. Zaciekawiło mnie to, nie powiem, ale wychodząc z kościoła nigdzie nie mogłam wspomnianych ulotek znaleźć. Nie obawiajcie się jednak moi drodzy, kościół zna drogę do serc swych wiernych, jak i do ich skrzynek emailowych. Wraz z newletterem od Catholic Youth Services dostałam wspomnianą ulotkę, gdzie wypunktowana jest interpretacja poglądów trzech głównych partii na następujące kwestie: wolność religijna, małżeństwo, bezpieczeństwo programu nauczania (czyli gender), imigracja i uchodźcy. Jeśli kto zainteresowany, niech poda email, chętnie prześlę, ku rozjaśnieniu umysłu. Och kościele, jak ty mnie nie zaskakujesz, nawet w Australii.

Jeśli o partiach mowa, wśród wielu zarejestrowanych, główne obozy to Labor, Liberal i Green. Wspomnieć jednak warto, o co ciekawszych z listy:
Australian Sex Party (!)
Animal Justice Party
Australian Antipaedophile Party
Australian Cyclists Party
Australian Motoring Enthusiast Party
Australian Recreational Fishers Party
Pirate Party Australia (!)
Shooters, Fishers and Farmers Party
Smokers Rights Party

Pełna lista tutaj.

Nadeszła słoneczna sobota – dzień wyborów. Każda partia, bądź komitet niezależnych kandydatów mają swoje własne karty do głosowania, zamiast jednej książki zbiorczej, jak to jest w Polsce. Wchodząc do lokalu wyborczego zbiera się tę całą makulaturę, by potem oddać głosy: do Senatu oraz do House of Representatives, można głosować na poszczególne nazwiska dając im numerki od 1 do 12, gdzie 1 oznacza “najbardziej chciany” lub na partie, również w kolejności preferencji, ale tylko od 1 do 6.
Tu kolejna ciekawostka: na froncie wszystkich kart znajduje się instrukcja jak głosować. Na odwrocie kart partii Green umieszczono krótki opis programu wyborczego. Na odwrocie partii Liberal i Labor – tłumaczenie instrukcji, jak głosować na różne języki. W końcu ta Australia taka wielokulturowa! Tylko wszyscy się zastanawiają, po co te tłumaczenia, skoro, żeby być uprawnionym do głosowania, konieczne jest obywatelstwo, do posiadania którego z kolei konieczne jest zdanie egzaminu z języka angielskiego na całkiem wysokim poziomie?

Ja do głosowania oczywiście uprawniona nie jestem, więc dziś wieczorem, zanim zaczniemy oglądać pierwszy etap Tour de France, usiądę na kanapie w samym środku wydarzeń i wsuwając popcorn będę z ciekawością obserwować, jak się moi australijscy koledzy ekscytują liczeniem głosów i szacowaniem wyników.

Codziennik Australijski (6) $1,90 długu i człowiek człowiekowi człowiekiem.

W Australii, idąc do szpitala, jesteś zobowiązany do wpłacenia “wpisowego”, za to, że Cię do szpitala przyjmują oraz depozytu. “Wpisowego” można uniknąć, jeśli wybierze się w ubezpieczeniu prywatnym opcję “without excess”, ale miesięczna stawka jest wtedy wyższa. Czyli pi razy oko musisz sobie oszacować, jak często będziesz w trafiać do szpitala i co Ci się bardziej opłaca. Depozyt płacą wszyscy i z tego są pokrywane koszty np. prześwietlenia, które może być konieczne podczas operacji, albo leki, które dostajesz przy wyjściu itd. Wynosi on $100 i jeśli coś zostanie, to przysyłają Ci czek z resztą do odbioru. Po sierpniowej operacji czek przyszedł dopiero w styczniu, ale nie szkodzi, mogę sobie odebrać $32.50. No i fajno.


Tydzień po rekonstrukcji, która odbyła się w lutym, znalazłam w skrzynce pocztowej rachunek za X-ray zrobiony na stole operacyjnym, gdy było już po wszystkim, wynoszący $96.90. Widocznie moja stówka poszła na leki, nie szkodzi, taka, powiedzmy, inwestycja w jacht. Mam 7 dni na zapłatę, mogę zrobić przelew, iść do banku, albo zapłacić przez transfer B-pay, czyli przesłać określona kwotę bezpośrednio do wystawiającego fakturę. Potwierdzenie wyślę potem do mojego ubezpieczyciela i dostanę 95% zwrotu kosztów. W ferworze łykania tabletek i ogólnego wyczerpania emocjonalno — fizycznego, przypomniałam sobie o tym prześwietleniu w niedziele przed zaśnięciem. To już 9 dni! Mam długi! Mam tak skonstruowany mózg i system nerwowy, że nie potrafię żyć z długami, kartę kredytową spłacam 5 dni przed terminem i będę siedziała głodna, ale oddam każdego centa, jakiego byłam zmuszona pożyczyć od kogokolwiek kiedykolwiek. W popłochu chwyciłam więc telefon i wysłałam $95 prosto do Mater Imaging. Zasnęłam spokojnie, tylko po to żeby w poniedziałek rano uświadomić sobie, że coś mi się pomieszało i nadal jestem dłużna $1,90. W panice chciałam wysłać nieszczęsną resztę, ale minimum transferu B-pay to $10. Nie pozostawało mi nic innego, jak zadzwonić i przyznać się do wszystkiego. Tak też zrobiłam.

– (…) przepraszam raz jeszcze za całe zamieszanie, to naprawdę była pomyłka, grube paluchy, wie pani, jak to się na tych ifonach przyciska te numerki, bardzo chcę dopłacić to $1,90!
– Ależ, nie ma problemu, proszę wysłać B-pay jeszcze raz z $1,90
– Próbowałam, ale limit miniumum to $10
– Och. Proszę poczekać, zapytam kolegów, bo nie wiem co w takiej sytuacji możemy zrobić.

Muzyczka leci, a ja siedzę ze słuchawka przerażona, że już nigdy żadna instytucja w Australii, ani w ogóle nikt, mi nie zaufa, bo nawet porządnie rachunków nie umiem zapłacić…

– Halo, dziękuję za cierpliwość, jest Pani tam?
– Ależ jestem.
– Rozmawiałam z kolegami w dziale i proszę się nie przejmować, my to pokryjemy.
– Słucham?
– Wie pani, każdemu się może zdarzyć, bo to jeden raz, ja się poplątałam w tych liczbach i rachunkach…
– Ale na pewno? A czy to nie będzie problem w waszych kadrach, albo przy zgłaszaniu zwrotu do ubezpieczenia, że się cyferki nie zgadzają?
– Wystawimy rachunek zapłacony na $96.90 i wszystko będzie ok.
– Ojej, dziękuję i naprawdę przepraszam, że …(po polsku przetłumaczyć by to można było jako “jestem takim nieogarem”).
– Nie ma problemu, miłego dnia!

Odłożyłam słuchawkę oniemiała. Człowiek człowiekowi człowiekiem.

Będę winna szpitalnemu roentgenowi $1,90 do końca życia.

Noga się goi.

acl3

Codziennik Australijski (5) O siedzeniu na dachu.

Godzina 21.30, usiadłam na dachu z paczką kabanosów 200g za $5.20 w promocji i paczką papierosów mentolowych, co to mi je dobry człowiek z Polski razem z czerwoną herbatą i krówkami przywiózł. Nie, nie palę papierosów, jem regularnie trzy zdrowe posiłki dziennie z dodatkowym bananem przed treningiem rano, chodzę spać przed 23 i uprawiam aktywności fizyczne. Papieros to jedynie atrybut, jak to kiedyś, dawno temu, mądry Huzarski, po nie pamiętam już którym kieliszku śliwowicy, w środku nocy, we wrocławskich Schodach Do Nikąd, zauważył. Atrybut taki sam, jak kowbojski kapelusz dla małego chłopca. Każdy z nas potrzebuje czasem takiego atrybutu i tak jak mały chłopiec z kapeluszem na głowie, przestaje płakać, bo przecież kowboje nie płaczą.
Usiadłam więc na dachu z kabanosami i papierosem, widok przecież mam niezgorszy, w końcu mieszkam na 14 piętrze w centrum Sydney. Przychodzą bowiem takie wieczory, kiedy nie ma dokąd pójść, więc najlepiej wdrapać się na dach, gdzie już tylko światła wieżowców i nietoperze. Pokochałam to miasto za wiele rzeczy, ale chyba najbardziej za pachnące drzewa eukaliptusowe i te nietoperze, których jest wszędzie pełno, nawet w centrum. Można by oczywiście w zamian wziąć kąpiel z bąbelkami, świecami i czerwonym winem, ale w takie wieczory, to najchętniej człowiek by wsiadł w agilę i pojechał na drugi koniec Wrocławia, na Opatowice. Albo napisał do Lubowieckiej, czy przypadkiem nie kończy zmiany w Kerfie i wracając nie wpadłaby na Blacharską na fajkę. Albo pojechał na Pereca, w dresie i bez makijażu. Albo napiłby się nalewki cioci Warchołowej. Albo poszedł na spacer na Saperów, bo tam mógłby posiedzieć 5 minut, albo i całą noc, a rano dostałby czysty podkoszulek z Kapitanem Ameryką i skarpetki, choć nieco za duże bo rozmiar Kubkowy na 206 cm wzrostu. Albo zadzwonił do ulubionej Matki Polki ze Ślusarskiej, czy położyła już dziecko i męża spać i nie chciałaby się przejść na spacer. Albo obejrzał po raz 56 “Potwory i spółka” z Uhowcem.
Ja jedynie mogłam posiedzieć na dachu z głową ciężką od spraw, z którymi trzeba będzie się zmierzyć na tym drugim końcu świata, a potem wrócić do mieszkania, wziąć prysznic z mydłem Aesop, bo choć drogie, to ładnie pachnie i dobrze zaprojektowane mają opakowania i wnętrza sklepów firmowych i powiedzieć sobie, jak za każdym razem “suck it up, princess”. I tak kochasz to, gdzie jesteś. Nie wiesz, gdzie będziesz za miesiąc.

Codziennik Australijski (2) Odkrycie poczynione sobotnim popołudniem.

Miejsce: Sydney
Udział biorą: społeczeństwo, Seb, felo.

Mieszkam sobie już półtorej roku w tym kraju, gdzie w zimie jest zimno (naprawdę jest), a latem gorąco (bardzo gorąco) i nadal nie umiem obsługiwać się autobusami. Mniejsza jednak o autobusy, bo postanowiłam podzielić się wczorajszym (sobotnim) inspirującym odkryciem. Żeby była jasność – odkrycia tu przydarzają mi się bardzo często, na ogół potykam się o nie na prostej drodze, tym razem jednak sprawa była tak niewielkiej wagi w porównaniu z wiecznością, a zarazem tak ogromnej wagi w obliczu… nie-wiadomo-czego, że nie mogę się powstrzymać.

Taka sytuacja: sobota, około południa, w drodze na wystawę popartu, przemierzamy spacerem Sydney w celu upolowania jakiegoś jedzenia przed wizytą w NSW Gallery. Idziemy George Street, jedną z najbardziej ruchliwych ulic w centrum i mijamy Town Hall (który teraz służy raczej jako obiekt wystawowo-festiwalowo-imprezowy), gdzie, jak zawsze w weekend, ktoś coś oprotestowuje, skanduje lub paraduje w jakimś słusznym celu. Trudno się przepchać przez chodnik, bo rzeczywiście grupa ludzi zabiera podpisy, rozdaje ulotki i ogólnie przeszkadza ludziom podążać naprzód w im tylko wiadomych celach. Napisy na transparentach głoszą coś w stylu “stop Abbott cutting founds for ABC. Help us rescue Triple J”. Parę słów wyjaśnienia: Tony Abbott – niezwykle często oprotestowywany premier Australii (jaki premier, nie jest często oprotestowywany, tak na marginesie?), ABC – telewizja publiczna, Triple J – najpopularniejsza radiostacja, o dziwo, nie puszczająca Rihanny, ale w znacznej większości Chata Fakera, Alt-J, Fume i im podobnych. Telewizja, jak i radiostacja są “państwowe”, fundowane przez rząd. Myślę więc sobie, ach pewnie to tylko podpisy podobne tym, jakie wszyscy za młodu często składaliśmy w obronie koni, przewozu koni, uboju koni czy innych przypadłości związanych z końmi, po których nikt jednak oswobodzonego lub humanitarnie przewiezionego konia nigdy nie spotkał… Z drugiej jednak strony, w moim małym rozumku sobie pomyślałam, że skoro fundowane przez rząd, a teraz fundusze będą obcięte, to pojawi się jeszcze więcej reklam i komerchy, a wszyscy wiemy, jak to jest wysłuchiwać co 15 min na temat nietrzymania moczu, hemoroidów, żylaków, albo niegrzecznych dzieci, które po zażyciu polecanego suplementu diety zawierającego magnez nagle stają się dobrze wychowane. W pierwszym odruchu wiec pomyślałam sobie, że ma to jakiś tam sens, żeby się buntować, ale co ja mogę wiedzieć o rządowych funduszach, australijskich mediach i petycjach?

– Hej Seb, o co chodzi z tą petycją?
– Ci ludzie nie używają mózgow…
– Hę?
– Popatrz, zatrzymują przechodniów i mówią, że będą cięcia i że rząd jest taki bezlitosny, prawda?
– No tak, i ja sobie myślę, że jak mniej pieniędzy z rządu to więcej z komercyjnych źródeł i że to nie idzie w dobrym kierunku…
– Tylko widzisz, “founds are not cut, but curved”.
– Nie rozumiem.
– W naturze budżetu leży to, że co roku jest większy, bo wydatki są większe, bo potrzeba więcej pieniędzy na to i na tamto. Fundusze przeznaczane na media również rosną z każdym rokiem. Rząd natomiast co rok szuka oszczędności, bo poza martwymi kangurami, nie znajdziesz dolarów leżących bezpańsko przy drogach. Upraszczając więc, 2 lata temu na telewizję i radiostacje przeznaczone zostało 50 złotch talarów*, rok temu 55 złotych talarów, a w tym roku 60 złotych talarów, widać więc, że fundusze rosły, prawda? Natomiast teraz zdecydowano, że w przyszłym roku zamiast 65 złotych talarów, przeznaczone zostanie 62 złote talary, a w roku następnym 64. To się nazywa “curving founds”. “Cutting founds” byłoby gdyby w przyszłym roku przewidzianych byłoby 58 złotych talarów, a rok później – 56.
– Ach rozumiem, rzeczywiście niezbyt zgodne z prawdą te ich hasła na ulotkach. Ale jeśli jednak wydatki rosną, a budżet nie rośnie adekwatnie do nich, to robi się miejsce na dla reklam i komerchy i z tym można się nie zgadzać.
– W ABC i Triple J nie ma reklam i by nie będzie, gdyż być nie może. Takie jest prawo.
– Jak to ?!
– To są państwowe stacje telewizyjne i radiowe. Jedyne reklamy, jedyne mogę być nadawane, to te dotyczące programów, filmów czy audycji zapowiadanych an antenie.
– Jak to…
– Co innego SBS, tam jest sporo reklam, ale to jest telewizja komercyjna.
– W Polsce nawet w państwowych mediach na każde 60 minut przypada 40 reklam i 20 muzyki. Przy dobrych watrach.
– No więc tutaj nie może być żadnych komercyjnych reklam, ani nawet nazwy produktów nie mogą być wymieniane w audycjach.

Wyobraźcie sobie, że nigdy nie zauważyłam braku reklam. W telewizji co prawda, oglądam jedynie kolarstwo i F1, ale Triple J słuchamy w samochodzie zawsze, a samochodem jeździmy dużo. Mieszkam w tym kraju już półtorej roku i nadal nie umiem obsługiwać się autobusami, śmieję się przy co drugim żarcie (jak dobrze pójdzie) wypowiadanym w towarzystwie, w wychwytywaniu australijskiego sarkazmu jestem tak dobra jak Sheldon Cooper w wychwytywaniu jakiegokolwiek sarkazmu i nie zauważyłam (czyt. nie zdążyłam się zachwycić) prostego, ale jakże pięknego faktu, że w radio puszczają świetną muzykę, interesujące audycje i nie ma ani grama reklamowego bełkotu.

Pozdrawiam z Sydney.

* – waluta fikcyjna, co by nie szastać prawdziwymi pieniędzmi australijskiego rządu.

Codziennik Australijski (1). Niedzielny obiad w Australii.

Niedzielny obiad u rodziców Lindy – Asyryjczyków, którzy wyemigrowali z Iranu 50 lat temu. Tato Lindy, Slewo Joseph, 86-letni pan z uśmiechniętymi oczami i spracowanymi dłońmi, oprowadził mnie po swojej farmie i opowiedział swoją historię.

“Iran to niebezpieczne miejsce, zwłaszcza dla nas, chrześcijan. Pracowałem tam w dużej firmie, która wysłała mnie pewnego dnia na 6-miesięczne szkolenie do Anglii. Po powrocie powiedziałem do Margaret, mojej żony: nauczyłem się tam wielu rzeczy, ale to, czego się przede wszystkim dowiedziałem, to tego, że musimy stąd wyjechać. Ciężko jest opuścić swój dom, ale wiedziałem, że jeśli tam zostaniemy, moi synowie zginą walcząc w kraju, który nawet nie jest dla nich.
Jeden z inżynierów, których spotkałem w UK powiedział mi o Australii. Poszedłem więc do swojego szefa i powiedziałem, że chce dostać urlop i tam pojechać.
– Dlaczego tam? – zapytał.
– Bo w Anglii już byłem, teraz chciałbym zwiedzić Australię. – odpowiedziałem z uśmiechem.
Przyjrzał mi się bardzo uważnie.
– Pomogę ci. – powiedział.
Kiedy wróciłem do niego ze stemplem w paszporcie, pozwalającym mi na 3-miesięczny pobyt w Australii, zapytał jeszcze raz:
– Chcesz tak po prostu stracić pracę i swoją przyszłość?
– Moja przyszłość to przyszłość moich dzieci. – odpowiedziałem.
Potem była długa podróż do Bejrutu, stamtąd do Bangkoku i ponad 6 tygodni statkiem do Sydney. Konsul, który sprawdzał mój paszport powiedział mi tylko, że jeśli nie będę mógł znaleźć pracy, mam go odszukać i on mi pomoże. Pracę znalazłem. Moja żona przyjechała niedługo po mnie, z piątką naszych dzieci. Taka podróż, statek, wszyscy mieli chorobę morską, a Margaret była w 7 miesiącu ciąży! Udało się. Wybudowałem dom, kupiłem farmę kurczaków. 1500 jajek tygodniowo, wyobrażasz to sobie?!
Tu były klatki dla kurcząt… o, a tu pakowaliśmy jajka do pudełek. Wybudowałem drugi dom, bo mieszkaliśmy dotąd z siedmiorgiem dzieci w dwóch izbach. Później, kiedy sprzedałem wszystkie kury, pracowałem w szpitalu konstruując i dopasowując instrumenty medyczne. Tu jest mój dyplom za tamte lata pracy… Teraz mam 6 owiec, pomagają mi „kosić trawę”.
Tak, pracowałem ciężko, ale moje dzieci zdobyły wykształcenie, mają pracę, rodziny, mam troje wnucząt. Żaden z moich synów nie nosi przy sobie karabinu. Australia była bardzo dobra dla mnie.”

Potem przybiegł Sinu (13-letni boxer) i zaślinił moje ciastko, koszulę Johna i gazetę pana Slewo. Sinu to słowo pochodzące z tybetańskiego i oznacza „szczęście”.