Z Klubu Otwartej Szflady (1)

Tekst powstał w ramach Klubu Otwartej Szuflady – warsztatów kreatywnego pisania edycji jesiennej 2021. Napisany jako ćwiczenie, proszę traktować jak brudnopis 🙂


Dziś zauważyłam, że czajnik uczy mnie cierpliwości. Albo mindfulnesu, żeby brzmiało tak bardziej nowocześnie.

Otóż mamy nowy czajnik, taki do pour-over coffee, co ma taki długi i cieniutki… no nie wiem, dzióbek? Rurkę raczej. Chodzi o to, że jak się zalewa kawę, to takimi okrągłymi ruchami i żeby woda lała się w odpowiednim – nie za szybkim – tempie.
Cóż, jedni w pandemii pieką chleby, inni osuwają się w jeszcze większe kawowe szaleństwo, dlatego S. zakupił specjalna wagę do ziaren i ów wspomniany, fafa-rafa, czajnik.
Ładny, nie powiem, i ma termometr oraz funkcję podtrzymywania temperatury, też fajnie, ale do brzegu.

Jak z tego czajnika próbujesz zalać sobie normalną, chamską herbatę, to zajmuje to mniej więcej 17 razy tyle czasu, ile trwałoby to przy użyciu NORMALNEGO czajnika z DZIÓBKIEM dla pospólstwa. I ja teraz stoję nad tą herbatą, co się ona zalewa w zwolnionym tempie, i stoję, i czekam, i tak woda takim pięknym, cieniutkim strumyczkiem sobie leci… I ja sobie myślę, Słodki Jeżu Kolczasty, ja do 50tki dobiję, zanim zaleję tę przeklętą herbatę.
I tak zalewam te herbaty już drugi tydzień (a pracując z domu, to wiadomo, jakieś 5 kubków dziennie zejdzie), na początku furkając, że tak wolno to idzie! A potem sapanie zmieniło się w głębsze oddechy, spojrzenie przez kuchenne okno, przyzwyczajenie się się do myślenia o niczym innym, tylko o namakającej (POWOLI) torebce albo liściach w koszyku.

Herbaty wypite, ja 50tki jeszcze nie mam, więc może po co ten pośpiech.

PS. Dwa czajniki na blacie nie wchodzą w grę, także pozostaje mi mindfulness.

Codziennik Australijski (15) | Z dziennika pandemii.

– Hey do you think I will be able to go home… at some point?
– Well, let’s check.

No i sprawdziliśmy. Pomijając fakt, że nie mam ani pół argumentu kwalifikującego mnie do otrzymania pozwolenia na wylot z Australii, to jedyne loty, które dostarczyłyby mnie w okolicę domu to 45-56 godzin przez Los Angeles lub San Francisco do Frankfurtu, zaczynające się od $11 000 w jedną stronę.


Kilka dni temu nasz premier powiedział, że swobodne poruszanie się z i do Australii, poza tzw. “bańką pacyficzną”, najprawdopodobniej nie będzie możliwe do końca 2021, a kwarantanna nie zostanie zniesiona do 2023 roku lub do czasu wynalezienia szczepionki.
Czy mu się wymsknęło, czy jest to oficjalne stanowisko rządu, tego nie wie nikt, tak czy siak, nie napawa nadzieją na moje rychłe stawienie się w bazie na Blacharskiej. Ani na Balzaka. Ani też w Chrząstawie Wielkiej.


Z dziennika pandemii to tyle, że choć serce nie chce akceptować faktów, to rozum je jednak rejestruje. I ostatnio na poważnie smuteczek zagościł mi w kącikach oczu, zastępując złość i niezgodę. I powoli zmusza mnie do rozpakowania metaforycznej walizki, w którą spakowałam się na okoliczność przeprowadzki do Londynu i z którą od maja stoję na wyimaginowanej płycie lotniska, czekając na lot, który miał mnie zabrać ku nowej angielskiej przygodzie, a co więcej, przenieść bliżej domu.

Generalnie rzecz biorąc, nigdy nie miałam imigranckich tęsknot, zrywów patriotycznych, czy też nostalgii przesłaniającej obraz realiów życia w Polsce. Owszem, tęsknię za moimi ludźmi, za znajomymi ulicami i drzewami, za ptakami, które śpiewają, a nie skrzeczą, za swojskimi zapachami i smrodami, za swobodą wyrażania się i bycia rozumianą. Nie odczuwałam jednak nigdy z tego powodu wyjątkowego weltschmerzu, ani nie łapałam większych dołków. Aż tu nagle, bum!, smuteczek. Co to, jak to?
Ano tak-to kochani, że ja sobie mogłam być chojrakiem, jeśli do Polski latało się co roku, czasem i dwa razy w roku, mamę się przylatywało do Sydney na Boże Narodzenia, a i znajomi też wpadali zobaczyć kangury od czasu do czasu. Przy takich przywilejach to ja się nie dziwię, że nie było czasu uzbierać tęsknoty na tyle, żeby się ulała.

Okoliczności się pozmieniały, świat, jak ten stół z angielskiego przysłowia, zupełnie nam się poobracał i okazało się, że i moje serce z kamienia zaczyna wymiękać. Zdiagnozowałam u siebie tę przypadłość po tym, jak pewnego wieczoru absolutnie każda komórka mojego ciała odmówiła komunikacji w języku angielskim, w zamian za co roniła łzy bezsilności przez pół nocy.

Would you like to talk about it?

No, thanks. Nie leczysz poparzeń wkładając rękę do ognia, nie?

Bo to jest tak, że posługiwanie się “nie swoim” językiem na codzień, w domu, w pracy, na treningach, na spotkaniach towarzyskich, jest jak życie z szafą pełna nie swoich ubrań. Po 7 latach, większość z tych ubrań już oczywiście znam, wiem, że spodnie to na dupę, a górę zakłada się przez głowę, nic w tym trudnego. A jednak. Rozmiary i kolory nie zawsze pasują, to za luźne, to za ciasne, za długie, nie pasujące do tego w czym tak naprawdę czuję się swobodnie. Zdarza się, że niektóre stroje są okazalsze niż te z mojej starej (ale własnej) szafy, idealne na raz, na specjalną okazję jak znalazł. Na codzień jednak przebieram w nie swoich ciuchach, żeby znaleźć coś, co się nada, bo przecież nie wyjdę do ludzi nago. A ile szmat, o których nawet nie wiem, że istnieją, zalega na dnie szuflady?

Ubieram te “nie swoje” fasony, dobieram najlepiej jak umiem do sytuacji, a i tak nigdy nie jest do końca wygodnie, zawsze coś tam uwiera, zawsze zastanawiam się, czy jakaś inna “nie moja” bluzka byłaby teraz bardziej odpowiednia. Zwłaszcza w momentach ważnych, gdzie od prezencji, a także swobody i pewności zachowania, zależy wiele, niedopasowane ubranie może bardzo przeszkadzać, a nawet wiele popsuć.

I tak właśnie jest ze słowami, nawet tymi najprostszymi. Wiem, jak ich używać, wiem, co z czym, żeby było poprawnie, adekwatnie, odpowiednio. Nie wychodzę na ulicę na golasa, ale angielskie słowa nie są moje. Za każdym razem, gdy muszę je “na siebie włożyć”, to wymaga wysiłku, czasu i często dokopywania się do wyrazów, o których istnieniu nawet nie wiedziałam. Komunikacja za pomocą poprawnych, ale pustych dźwięków i znaków, jest jak jeden wielki wielozdaniowy rebus lub krzyżówka: czy pasuje, z czym się kojarzy, do czego odnosi, jaki kontekst, czy wystarczająco formalnie/nieformalnie, zbyt obcesowo, czy żart jest zrozumiały w tym kręgu kulturowym? Codziennie jedzie się na włączonym i na bieżąco korygowanym algorytmie poprawności, nie tylko gramatycznej, ale i obyczajowej, licząc, że zadziała poprawnie. To bardzo wyczerpujące.

A w tych ważnych momentach, kiedy trzeba przekazać komunikat większy, cięższy, głębszy, niż informacyjny, to często jest się bezradnym. Owszem, słowa wypływają szerokim strumieniem, ale niesie on zaledwie kilka kropel uczuć. Większość ładunku emocjonalnego zostaje w środku i człowiek się od niego od środka dusi.

L’etape Australia i… Francja?

Okoliczności sprawiły, że jeżdżę sobie na rowerze w tej Australii i wcale często spamuję swoich znajomych, a także krewnych i znajomych królika, kiepskiej jakości filmikami przedstawiającymi głównie pedałowanie, a okazjonalnie również towarzyszący temu krajobraz. Rower stał się dla mnie ostatnim bastionem równowagi fizycznej i psychicznej, po tym, jak moje kolano po 3 rekonstrukcjach i 5 operacjach w ogóle, nie zawsze pozwala mi na aktywność, jakiej oddałam serce dawno dawno temu w odległej galaktyce. Kiedy w zeszłym roku w kwietniu, 2 lata po ostatniej operacji, przydarzył mi się mały wypadek (tak, grając w koszykówkę, czy ktoś jest zaskoczony?) i moje kolano odpowiedziało na to cystą Bakera, rower naprawdę został moją jedyna opcją, do odwołania. Jak mawia Meredith, z naszego biura “road bike is a wheelchair for injured athletes”. W tym czasie S. przygotowywał się do “City2Surf”, kultowego, 14 kilometrowego biegu w Sydney, więc ja ze sportowym FOMO w sercu postanowiłam, że znajdę sobie jakieś kolarskie wyzwanie i nie będę gorsza! No i znalazłam…


Przyszedł listopad, którego ostatni tydzień spędziliśmy w jakże urokliwym górskim zakątku Australii, Bright w stanie Victoria, na naszym corocznym rajdzie rowerowym. Jeździliśmy tam po górkę przez wiele kilometrów, jak te głupki.

1_B

2_B

3_B

W tym roku wyjazd ten był dla nas również zaprawą do mojego wielkiego wyzwania kolarskiego, zrodzonego ze złości i zazdrości, w które wpakowałam nie tylko siebie, ale i S.

L’etape Australia, bo o tym mowa, to wydarzenie, które odbywa się w innej miejscowości „australijskich Alp” – Jindabyne i pozwala doświadczyć, jak to jest przejechać jeden z etapów Tour de France (etapów górskich oczywiście) pod względem atmosfery, wsparcia organizacyjnego oraz poziomu trudności. Także przez 170 km oraz 3000 m przewyższenia, ramię w ramię jadą obok siebie profesjonalni kolarze oraz takie małe żuczki, jak my.

4_B

Profiles_B.jpgCiekawostka: aby dojechać z Bright do Jindabyne, trzeba objechać dookoła pasmo górskie oraz pokonać przełęcz, gdzie droga wije się malowniczo i bardzo pokrętnie. Zanim jednak zacznie się las, jedzie się drogą o wdzięcznie brzmiącej nazwie Kościuszko Road i mija miejscowości o bardzo śmiesznych nazwach, min: Porepunkah, Kancoona, Kergunyah, Tangambalanga, Tallangatta, Bullioh, Khancoban, Crackenback. Ubaw po pachy.

Jak już się pośmialiśmy, obkleiliśmy rowery numerami startowymi i przygotowaliśmy żelki i napoje energetyczne dzień przed wyścigiem, usiadłam na łóżku i z narastającym poczuciem przerażenia uświadomiłam sobie, że przecież nie ma szans żebym przejechała jutro te 170 km i w ogóle ukończyła ten wyścig. S. niezawodnie przybył ze wsparciem i oznajmił pocieszająco: „At the end of the day, just remember… it was all your idea”. Kładłam się spać z myślą, że jutro najprawdopodobniej wyzionę ducha i to w sumie będzie tak dramatyczne, jak i zabawne – polec na górze Kościuszki, najwyższym szczycie Australii. Byłam przerażona podjazdem na Col de Beloka (średnie nachylenie 10%, z momentami dochodzącymi do 16-19%) i historiami o żniwie jakie zbiera zaledwie w połowie wyścigu. Nie wiedziałam wtedy, że to jednak ostani, niekończący się podjazd do Perisher (24 km, kiedy masz już 110 na liczniku…) wprowadza cię w najciemniejszy kąt jaskini cierpienia.

5_B

Następnego dnia o poranku, ruszyliśmy razem z 2500 innych straceńców, co to z własnej woli i za własne pieniądze spędzą od 6 do 9 godzin na pedałowaniu. Także pedałowaliśmy… przez jedne z najpiękniejszych krajobrazów Australii, pobłogosławieni piękną pogodą i rewelacyjnym wsparciem organizatorów, a także kibiców (!). Na drugie śniadanie łyknęliśmy Col de Beloka, cierpieliśmy do samego szczytu góry Kościuszki, z dziką radością i wiatrem w kaskach zjeżdżaliśmy potem tą samą trasą do wioski. Wpakowaliśmy w siebie tyle batonów proteinowych i żeli energetycznych, że byłam przekonana, że pocąc się wydzielam zapach pomarańczy i porzeczki, a S. wymowę słowa “żelki” po polsku opanował do perfekcji. Ostatnie 7 km to już był zawodowy time trial, jakby ścigał nas sam diabeł, by wyrobić lepszy czas, a tak naprawdę to byle tylko móc wreszcie zsiąść z tego cholernego siodełka. Przekraczając metę sama nie wiedziałam, czy jestem bardziej szczęśliwa, czy zaskoczona, czy może w zasadzie to już martwa.

6_B

7_B

8_B

9_B

10_B

Na koniec dnia, po zjedzeniu największego kotleta, jaki można było znaleźć w całej dolinie, podzieliłam się na Facebooku taką anegdotą:
“Rozmawiałam jakiś czas temu z pewnym Jezuitą o wielu różnych sprawach tego świata i jako wtrącenie, acz odnoszące się do tematu rzuciłam, że nie sądzę, by S. kiedykolwiek powiedział mi, że „jestem ładna” czy coś w tym stylu. Na co mój rozmówca prychnął i zapytał z ironią: “ach pewnie za to mówi Ci, że go pociąga Twoje wnętrze?” Jako, że zostałam dobrze wychowana, powstrzymałam się od komentarza do tej reakcji.
Otóż S. również takich rzeczy mi nie mówi. Przy okazji takich śmiesznych wydarzeń, jak nasz rowerowy wyścig, mówi mi za to (i ja to uważam za legalny komplement): „you have a very strong mind”.
Bo wiecie, za zdolność przejechania tych 170 km odpowiada właśnie głowa, nie nogi.
A także to, że kolarstwo jest sportem zespołowym, więc podziękowania należą się S. i wszystkim na trasie, z którymi udało nam się stworzyć zgrany rolling pace line i wspólnie wypracować niezły czas!”

11_B

Ale to nie koniec tej historii.

L’etape odbywa się w 15 krajach i jest niezwykle trudnym, ale również niezapomnianym doświadczeniem. Oczywiście odbywa się także w Francji (bo jakżeby inaczej), i to w trakcie prawdziwego Tour de France! Na ten event nie można po prostu kupić biletów – za dużo jest chętnych. Dlatego aby móc pojechać we Francji trzeba ukończyć którykolwiek z wyścigów w pozostałych 14 krajach w pierwszych 10% swojej grupy wiekowej. Guess what… nam się to nie udało. My PRZEŻYLIŚMY, a walka o to przetrwanie zajęła nam 8h i 1 min i to poczytujemy sobie za sukces, więc wcale na zakwalifikowanie nie liczyliśmy (D’arcy, który wygrał australijski L’etape ukończył go w nieco ponad 4h…). Z resztą, kto przy zdrowych zmysłach chciałby pakować się w to jeszcze raz?

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia, nasz klub rowerowy Rapha ogłosił, że w tym roku sponsoruje francuską edycję L’etape i z tej okazji ma 150 biletów dla wszystkich członków klubu na świecie. Będzie loteria i wystarczy podać maila. Ja tę wiadomość usunęłam co prędzej, przecież szanse wygrania biletu są bliskie zera, a już szanse wyjazdu do Francji spadają do wartości ujemnych. Pod koniec dnia S. przyszedł do mojego biurka i zapytał, czy widziałam maila od Rapha i że on podał swoje dane, bo co ma do stracenia? Na to ja odnalazłam maila w koszu i też się zgłosiłam (FOMO, pamiętacie?). W pierwszy dzień świąt, pijemy sobie kawę po rowerach, a ja dostaję wiadomość: gratulacje, link do Twojego biletu poniżej, jeśli nie zostanie zaakceptowany do 1 stycznia, przechodzi na kolejna osobę. Pokazałam S., bo coś mi się nie chciało wierzyć, że to legalna wygrana, a on, że jedziemy do Francji. Nie szkodzi, że on takiego maila nie dostał. Dobra, dobra, spławiłam go, ale temat powrócił po południu, kiedy S. przy świątecznym stole opowiedział tę historię swoim rodzicom. Jednogłośnie stwierdzili, że jedziemy. Wszyscy. Oni też. Będą kibicować i pić francuskie wino. Papa Corleone, przyzwyczajony, że z jego decyzjami się nie dyskutuje, orzekł, że to “once in a lifetime chance” i oczywiście, że jadę. Po przetłumaczeniu mojej mamie (która spędzała Boże Narodzenie u nas), co też takiego ekscytującego się wydarzyło, oświadczyła, że ona przecież też może podskoczyć w Alpy w lipcu, bo co, daleko ma?, a potem wszyscy wpadamy do Polski na wakacje. Mama S. przyklasnęła z ochotą, a ja mruczałam pod nosem, że wszystko fajnie, ale ja nie mam ani urlopu, ani kasy, i ktoś musi te 130 km i 4500m (!!!) pod górkę przejechać… Wieczorem S. postawił przede mną laptopa i mówi: akceptuj, jedziemy. No i jedziemy.


Także jak macie urlop, to wpadajcie 21 lipca do Albertville, będzie wino i sportowa atmosfera, a dzień później PRAWDZIWE Tour de France będzie przejeżdżać dokładnie tę sama trasę! A jeśli się Wam nie uda, to widzimy się tydzień później w Polsce. Kto ma rower i chciałby nam pokazać gdzie się teraz jeździ we Wrocławiu i okolicach, ręka do góry! Odwdzięczymy się kangurami 🙂


Edit: Po około trzech tygodniach i krótkiej pogawędce z szefem naszego klubu, kiedy to akurat odwiedzał Sydney, S. dostał bilet startowy z listy rezerwowej.

We are going to suffer together, my dear, we are.

12_B

Australia Day weekend 2019

Nadszedł od dawna wyczekiwany długi weekend z okazji Australia Day. Polak, Włoch i Holender planowali kilkudniową wędrówkę, a konkretnie Six Foot Track, w malowniczych Blue Mountains, jakieś 120 km na wschód od Sydney…

Australia Day jednak wypada 26 stycznia (w tym roku była to sobota, ale w takich przypadkach dostajemy wolny poniedziałek w ramach zadośćuczynienia), czyli w środku upalnego australijskiego lata.

Także Polak, Włoch i Holender planowali kilkudniową wędrówkę z okazji Australia Day, z biwakiem po drodze w miejscach odległych od cywilizacji. Jednak mieszkają oni właśnie w Australii, a w tym kraju nie chodzi się na samodzielne wędrówki w odosobnione rejony przy 38 stopniach C.

1_B
2_B
3_B

Postanowili jednak nie tracić ducha i mimo wszystko spędzić kilka dni w lesie, w otoczeniu przerośniętych waranów popijając rum jak prawdziwi piraci i bawiąc się świetnie.

5_B
4_B
6_B
7_B
8_B

Czytając dobrą literaturę (jak na prawdziwych piratów przystało) i robiąc to, co robi się na biwaku w lesie.

9_B
10_B
11_B
12_B
13_b
14_B
15_B
16_B
17_B

Pływając w rzece (z wężami lub agamami wodnymi, w zależności kogo zapytacie i jak dobry ten ktoś miał wzrok).

18_B
19_B
20_B

Popijając herbatę i wsłuchując się w burze przetaczające się nad ich głowami, siedząc ściśnięci i przemoknięci pod profesjonalnie skonstruowanym zadaszeniem z brezentu, pokryci błotem i okazjonalnie pijawkami (fun fuct: pijawki atakowały TYLKO Włocha, mimo, że wszyscy byliśmy jednakowo wyeksponowanymi ofiarami. Sugestie?)

21_B

Opowiadając sobie historie i ciekawostki przy ognisku, czerpiąc dziką satysfakcję z faktu, że prawdziwości żadnej z anegdot nie było można wygooglować i trzeba było WIERZYĆ NA SŁOWO opowiadającemu. Cóż to był za dawno zapomniany dreszczyk emocji!

22_B

Po dwóch dniach ulewnego deszczu udało im się wydostać z lasu, choć nie obyło się bez grzęźnięcia w błocie, poślizgów, pomagania innym uczestnikom drogi w wypychaniu vana z przydrożnego rowu i serc ściskających się z bólu, bo część naszej ekipy jechała nowiutka Mazdą odebraną z salonu zaledwie 4 dni wcześniej.

Było super.

23_B

Czy wiecie, że…

  • we francuskim Harrym Potterze różdżka nazywa się “la baguette magique”
  • ludzie którzy mają uczulenie na koty, nie są tak naprawdę uczuleni na kocią sierść samą w sobie, ale na kocią ślinę, która wchodzi w kontakt z sierścią
  • fizjologicznie włosy i sierść to to samo (także nie wiem, skąd te historie o psach, co to niby nie mają sierści tylko “włosy” i są przyjazne dla alergików… to muszę wygooglować).
  • w Chinach zakazane jest przytulanie drzew
  • w Singapurze zabronione jest rzucie gumy

Cdziennik Australijski (14)

Także mieszkamy na klifie. Wszyscy już o tym wiedzą, bo w kółko to powtarzam. Obserwujemy więc sobie z balkonu fale, żaglówki, statki i wschody słońca, a nocą to księżyc obserwuje nas. Kilka razy udało nam się “towarzyszyć” wielorybom w ich corocznych migracjach, raz mieliśmy szczęście zauważyć stado delfinów tuż pod naszym blokiem, a pewnej soboty emocji dostarczyło nam dwóch śmiałków, którzy rozpięli slack pomiędzy klifami i próbowali swoich sił 30 m ponad kipielą.

Obserwujemy też rybaków, którzy upodobali sobie rock fishing i wyszukują najniebezpieczniejsze półki i wyłomy skalne, by złapać tę swoją rybę z oceanu targanego falami, roztrzaskującymi się o skały, które już oberwały się z klifu i runęły do wody.
– O chyba ma branie! woła S. obserwujący rybaków od jakiegoś czasu. Podchodzę do skraju balkonu. Rzeczywiście kołowrotek obraca się w równym tempie, gdy rybak przykuca, by ustabilizować swoją pozycję. Trwa to dłuższą chwilę, bo przecież jeśli na końcu żyłki rzeczywiście coś jest, to trzeba to wciągnąć ponad 30 m w górę klifu. W końcu jest – złapana ryba pobłyskuje srebrzyście w porannym słońcu.

Gdy tak obserwujemy całą akcję, zastanawiam się , czy w takich momentach bardziej życzę im dobrego połowu, czy tego, by przeżyli.

* * *

 

To, co powyżej napisałam w poniedziałek. Wielkanocny. Jest sobota, godz. 23. Od ponad godziny zawieszony przed naszym balkonem śmigłowiec patroluje klif. Metr po metrze. 4 silne reflektory oświetlają ściany klifu i taflę oceanu.
Z początku nie zwróciliśmy uwagi na odgłos helikoptera za oknami, przyzwyczajeni, że policyjny śmigłowiec patrolujący wybrzeże podlatuje tak blisko naszego bloku, że spokojnie możemy pomachać załodze i dostrzec, czy odpowiadają nam uśmiechem. Z reguły jednak dzieje się to w soboty przed południem.
Kiedy odgłos helikoptera nie oddalał się , wyszliśmy na balkon, by w ciemności dostrzec, że to jednak nie jest znana nam policyjna maszyna, ale potężny wojskowy śmigłowiec zawieszony niemal na wysokości klifu i niemal na wyciągniecie ręki. Drugi, nieco mniejszy, zataczał koła wokół łodzi, która wyposażona w równie silne światła, patrolowała miejsca, gdzie fale rozbijają się o skały.

Jest północ. Nie wiemy, kogo szukają. Stoję na balkonie zaciskając pięści i wpatruję się w czarną wodę, po której przesuwają się zielonkawe plamy, w miejscach, gdzie pada światło reflektorów. Zaciskam pięści mocniej i mocniej, może jednak niczego nie znajdą. Może czyjś mąż, albo tato wróci dziś do domu, tylko trochę później niż zwykle.

Codziennik Australijski (13)

Ludzie decydują się na zamieszkanie razem, potem decydują się na kota, a nawet kredyt, albo, co gorsza, dzieci. My mamy paprotkę. Z całych sił staramy się ją utrzymać przy życiu. Teraz mamy też poczucie ogromnej odpowiedzialności na jednym ramieniu z balastem dorosłości na drugim, gdyż na najbliższy miesiąc do naszej paprotki dołączyło 5 storczyków (oraz ich własna konewka).

Peggy leci do Izraela na Święto Paschy, a my obiecaliśmy zaopiekować się jej kwiatami. Po pracy zapukaliśmy więc do drzwi naszej sąsiadki, by zapytać, czy możemy jej jeszcze w czymkolwiek pomóc. Peggy bardzo się stresuje podróżą i mówi, że już tęskni za oceanem, który musi tu zostawić. Jako, że pochodzi z Johannesburga, mówi, że tam tylko ląd i skały, a jej się tak bardzo spodobał ocean, kiedy przeprowadzili się do Australii!
Pytamy, czy ma kto ją odwieźć na lotnisko o tej 4 nad ranem. Tak, przyjedzie po nią kierowca, bo Peggy leci biznes klasą. “Trwonię spadek moich dzieci, proszę ja was” dodaje z szerokim uśmiechem.

Zostaliśmy zatrzymani w kuchni, gdzie zawartość lodówki zaczęła się systematycznie przenosić na nasze ręce. “Przecież zmarnuje się pod moją nieobecność, a Wy sobie zjecie”. W końcu obładowani tak, że nie widać już było naszych twarzy, gawędzimy wesoło, a rozmowa schodzi na temat tego, że nie mamy telewizora.
P: Ale tak w ogóle nie macie?!
S: Tak w ogóle.
P: Jak chcecie, to zapraszam w każdej chwili do skorzystania z mojego.
E: Dziękujemy, nie trzeba, ale za to bardzo chętnie skorzystamy z książek.

Nagle Peggy wykrzykuje “Czy mówiłam Wam już o mojej książce?”
Przyznajemy, że widzieliśmy, że pisze poezję, ale nie mieliśmy pojęcia o książce. Wtedy Peggy przepycha się między nami: “Nie może być, przepraszam, przepraszam!”, a ja gubię mango, ziemniaka i dwa pomidory, próbując utrzymać karton z mlekiem (lactose free, kosher), butelkę soku pomarańczowego, chleb tostowy i kiść winogron.

Wróciła po chwili z małą, niebieską książeczką. “Samolot, którym leciała moja siostra został zestrzelony w czasie wojny i przez to okropnie bałam się latać. Aby pomóc mi oswoić się z tym lękiem, mój mąż opowiedział mi historię o Elpasach, niewidzialnych ludziach , którzy sprawiają, że samoloty latają bezpiecznie, a ja opisałam to w książeczce dla dzieci”.

Dostaliśmy specjalną dedykację, a także chleb z rodzynkami na dokładkę, obiecaliśmy zbierać gazety, które co rano lądują pod drzwiami naszej sąsiadki i po raz kolejny życzyliśmy jej szczęśliwej podróży.

Tacy ludzie, jak Peggy sprawiają, że świat staje się lepszy.

Mój świat na pewno.

Pamiętacie Peggy?

Ilekroć spotykaliśmy Peggy (pamiętacie naszą 84-letnia sąsiadkę?) na schodach lub w windzie, byliśmy zapraszani na herbatę. Przy naszym napiętym grafiku, niestety przez dość długi czas nie udało nam się zgrać momentu, kiedy i my, i Peggy byliśmy w domu. W końcu, tuż przed świętami usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Za pół godziny mieliśmy co prawda wyjeżdżać na rodzinny obiad (mówię Wam, obowiązki i tradycje we Włoskiej rodzinie… dość ciekawy temat na osobną historię), ale to akurat wystarczająco dużo czasu, by wypić z naszą sąsiadką herbatę.
Zacznijmy od tego, że Peggy naprawdę ma na imię Margaret, ale mówiąc to skrzywiła się znacząco [P: “sami przyznacie, że to okropne imię?”]. Jest Żydówką pochodzenia południowoafrykańskiego, a także doktorem habilitowanym logopedii i korekcji mowy. [P: “o tam, na tej najwyższej półce stoją tomy (*6 opasłych tomów – przyp. Felo) z moim doktoratem i się kurzą, bo nikt już ich nie czyta” – sprawdziliśmy, Peggy niemal przez całe zawodowe życie wykładała na uniwersytecie, studenci nadal czytają te “tomy”]. Poślubiła 13 lat od siebie starszego Żyda, który zbiegł z faszystowskich Niemiec do RPA, została jego drugą żoną. Mieszkali przez pewien czas w Chicago, aż w końcu przybyli do Sydney. Choć mąż, którego zdjęcie wisi na ścianie, wśród czarnobiałych i kolorowych fotografii ciemnowłosych chłopców i dziewczynek w różnym wieku, nie żyje od kilku lat, Peggy opowiadała o niem, jakby dopiero co wyszedł do sklepu i miał lada moment wrócić.

W jej uroczym, eklektycznie, ale pięknie urządzonym mieszkaniu, znajduje się wiele obrazów i rzeźb, tematyką związanych głównie z Holocaustem, na regałach dopatrzyłam się klasycznych pozycji literatury światowej, a na półkach i stolikach, w mniej formalnych stosach tytuły tj. “myśli z Tory”, “Zen na każdy dzień”, czy “Antologia poezji angielskiej”. W kuchni, tradycyjnie, dwa zlewy i dwie zmywarki – osobno dla mięsa i mleka. W pokoju urządzonym na biuro – dwa nowe komputery, a nasze numery telefonów zostały zapisane na iPhonie 6 plus.

Popijaliśmy herbatę i przegryzaliśmy koszerne biszkopty. W rozmowie Peggy nie raz zaskoczyła nas wiedzą historyczną, kulturową i oczytaniem, rzucają mnóstwo wcale zabawnych komentarzy [po tym, jak S. powiedział, że jego rodzina pochodzi z Kalabrii, P: “mam nadzieję, że nie od tych z Ndranheta?”].

Zostawiliśmy Peggy zapasowy klucz do naszego mieszkania i zaprosiliśmy któregoś dnia na kolację [P: “a kto u was gotuje? Bo ja to nie znoszę gotować, coż za strata czasu!” (* bratnia dusza! – przyp. Felo)], które z radością przyjęła. Tego dnia przed snem, S. popatrzył na mnie z powagą i zapytał: Jak ja, u licha, mam ugotować Peggy koszerną kolację?!

Z ciekawostek geograficzno – kulturowych: mieszkamy w Vaucluse, dzielnicy zamieszkanej głownie przez Żydów, głównie południowoafrykańskich, stąd jest to jedno z najdroższych miejsc w Sydney, w supermarketach połowa towaru leży na półkach oznaczonych jako koszerne, na witrynach sztucznym śniegiem napisano “Happy Hanukkah” tuż obok “Merry Christmas”, a ja już od jakiegoś czasu próbuję zapamiętać, żeby kupić koszerne ciasta albo krakersy, w razie niespodziewanych gości.

Po powrocie z Polski, mijając się z Peggy przy windzie, umówiliśmy się na wspólne śniadanie. Wstępnie na niedzielę, 19-tego lutego, czyli jutro. Nie byliśmy pewni, czy powinniśmy się przypomnieć, zadzwonić, zapukać, czy napisać smsa (ciekawe, czy Peggy odczytuje wiadomości, wiele starszych osób wcale niekoniecznie…), ale w piątek nasze wątpliwości zostały rozwiane:

FullSizeRender.jpg

Peggy odpisuje na iMessage i używa emotek. A także chce się karnąć Brerą 🙂

Codziennik Australijski (11). O dogadywaniu się w związku partnerkim, miłości i przeprowadzce | Relationships, love and moving in.

Scroll down for English version.


(1) Aż trzy z moim najpiękniejszych dziewcząt się ostatnio zaręczyły i jestem bardzo dumną i szczęśliwą ciocią Felkiem! Skłoniło mnie to do różnych przemyśleń o życiu i śmierci i w piątek wieczór (po 80-cio godzinnym tygodniu pracy) traktuję S. długim wywodem na temat miłości, związków, małżeństwa, emocjonalnego komponentu naszego życia i o tym, jak to sobie rozważam te sprawy w mojej głowie. Po czym pytam:
E: To w jakim rodzaju związku my jesteśmy?
S: monogamicznym i heteroseksualnym
E: (powolne uniesienie brwi)
S: monogamicznym, heteroseksualnym i poważnym. Mogę już iść wziąć prysznic?
Kurtyna.


(2) Przeczytałam gdzieś (pewnie Paulo Coelho), że miłość to wtedy, kiedy wchodzisz do łazienki w skarpetkach i wstępujesz prosto w wodę, którą Twój partner nachlapał (i nie wytarł) biorąc prysznic i się nie wkurzasz.
Wchodzę do łazienki i widzę trochę wody na podłodze.
E: Przeczytałam gdzieś ostatnio… (i przytaczam powyższą zależność).
S: A skąd wiesz, że to moja woda? Ty też brałaś prysznic.
E: (wzdycha) No coż, widocznie nie jesteśmy jeszcze na TYM etapie związku, skoro Twoja pierwsza reakcja to targowanie się, czyja to była woda…
S: Zaraz zaraz. Jeśli chodzi o wodę, to nie biorę odpowiedzialności, za żadną kroplę o ile nie ma na niej mojego imienia. Jeśli zaś chodzi o MIŁOŚĆ, przeturlałbym się po tej mokrej podłodze w pełnym ubraniu.


(3) W końcu na swoim! Klucze do mieszkania dostaliśmy na miesiąc przed zaplanowaną datą przeprowadzki i postanowiliśmy wykorzystać ten czas min. na zdemolowanie brzydkiej meblościanki w pokoju dziennym. Meblościankom mówimy stanowcze NIE, zwłaszcza tym, które w centrum mają specjalne miejsce na telewizor. Na początku próbowaliśmy z S. poradzić sobie sami i udało nam się rozebrać znaczną część paskudztwa, jednak reszta okazała się za ciężka jak na naszą dwójkę. Zawołaliśmy więc na pomoc Zosię i Pitera, i w następny weekend wyruszyliśmy na ostateczną potyczkę z meblem.
Dotarliśmy do Vaucluse, wsiadamy do windy, a na pierwszym piętrze dosiada się do nas starsza pani, niziutka, przygarbiona, i wydawało by się, bardzo krucha. Rozgląda się dookoła i nie sposób było nie zauważyć ciepłych, acz wnikliwie spogladających oczu.
Lady: Na czwarte? To świetnie, ja też. Wprowadzacie się tutaj?
Przygląda się z uwagą całej naszej czwórce.
S: Tak, wprowadzamy.
Lady: My, znaczy kto?
Z uwagą przygląda się każdemu po kolei.
S: ekhm, MY (S. wskazuje na siebie i na mnie).
No cóż, ma przed sobą dwóch chłopców, dwie dziewczynki, a w dzisiejszych czasach to przecież nic nie wiadomo.
Starsza pani wyraźnie straciła zainteresowanie Piterem i Zosią.
Lady: Ach tak. A czy jesteście… JAKBY małżeństwem?
S: (nieco zbity z tropu): No… nie. To znaczy jeszcze nie.
Lady: Ale myślicie o tym?
S: (dzielnie) Tak, to znaczy, w przyszłości…
W końcu winda zatrzymała się na 4 piętrze, wysiadamy.
Lady: No dobrze, jestem Peggy. Mieszkam tu obok. Jeśli czegoś będziecie potrzebować, to śmiało, zapraszam. Chętnie opowiem o okolicy. Może wam zaparzyć kawy albo herbaty?
S: Bardzo miło z Pani strony, ale dziękujemy, nie trzeba.
Peggy: (przyglądając się S. z uśmiechem) Ale mogę wpaść do was jeśli będę potrzebowała otworzyć jakiś słoik?


(4) Przeprowadziliśmy się i teraz nasze życie obraca się wokół kartonów i worków. Pierwszego dnia, wnosząc pozostałości przeprowadzki z auta do mieszkania, S. znów spotkał Peggy.
P: Jesteście już po ślubie?
S: No… jeszcze nie.
P: Ale myślicie o tym?
S: Tak, to znaczy, w przyszłości…
P: Pytanie tylko, czy Ela o tym myśli?
S: … mam nadzieję?
P: Dobrze. Mogę sypać kwiatki na waszym ślubie, tylko musicie się pospieszyć. Jestem już stara, mam 84 lata, mogę niedługo umrzeć. Dobrego dnia! Wpadnijcie na herbatę!

Jeśli kiedykolwiek wyjdę za mąż, to wiecie kto na tym ślubie będzie sypał kwiatki w najpiękniejszej musztardowej sukience z kokardą.


(5) Rozpakowujemy się. Szafę mamy wiekszą, ale jakoś tak nie umiemy się w niej ulokować (rzeczy rowerowe dostały swój własny pokój i to miało nam ułatwić życie).
s: Jak bardzo jesteś przywiązana do koncepcji, że twoje rzeczy są po jednej stronie a moje po drugiej?
e: Ale, że co proponujesz?
s: No bo możemy te szuflady dać tu, a te wieszaki tam… tyle, że nasze garderoby będą wymieszane, bez jasnego podziału.
e: (myśli)
s: Tak tylko zaproponowałem, ja wiem, że wy Polacy jesteście wrażliwi na punkcie naruszania waszych granic…
e: (unosi brwi bardzo, bardzo powoli)


Co do miejsca, w którym zamieszkaliśmy, to należałoby wspomnieć [tu moment dla architektów], że jest to mieszkaniówka galeriowa, 100% mieszkań przewietrzanych, autorstwa Harry’ego Seidlera, konstrukcja betonowa, powoli zjadana przez sól, ale jak wiadomo, w warunkach przybrzeżnych — sól zjada wszystko [koniec momentu dla architektów]. Skoro już wspomniałam o lokalizacji, budynek stoi na klifie, za oknem widać tylko bezmiar oceanu, pod balkonem przebiegają trasy migracyjne wielorybów, a wieczorami dobiega nas nikłe, pulsujące światło latarni morskiej za północym wzgórzem.

Mam więc zamiar zalać Snapa, historie na Instagramie, a może i nawet Fejsa zdjęciami z balkonu, aż mnie wszyscy znienawidzą. Ale zanim tak się stanie, za parę tygodni pokój dla gości będzie pomalowany i wysprzątany, więc zapraszamy!


Z reguły nie tłumaczę dialogów i przytaczam je po angielsku, by uniknąć pre — interpretacji. Jest to też prostszy i szczerszy sposób przedstawienia sytuacji, jako, że mieszkając w Australii, wydarzenia dzieją się “po angielsku”. Tak też było w roboczej wersji tekstu, ale okazał się on przydługi i pomieszanie języków brzmiało kompletnie bez sensu. 

(1) 3 of my dearest girlfriends just got engaged, Which made me thinking about life and stuff and on Friday night I’m telling S. about things running through my head. Finally asking:
E: So, what kind of relationship we are in?
S: Monogamist and heterosexual.
E: (raising eyebrows)
S: Monogamist, heterosexual and serious. Can I go for shower now?

(2) E: I’ve read somewhere that love is when go to the bathroom in fresh socks and step straight into the water on the floor left by your partner, who just had shower and you don’t get angry.
S: How do you know it’s my water? You had shower too.
E: (sigh) That shows, we are not on THAT level of relationship yet, as the first thing you do, is arguing whose water that might be…
S: Hold on. If it comes to that water, I’m taking no responsibility for a single drop unless it has my name on it. But if we are talking LOVE, I would roll around that wet bathroom floor fully clothed.

(3) Going to the new apartment to dismantle ugly cabinet. Two heavy for two of us, so we asked Piter and Zosia for some help.
Lady: Going on 4th? Excellent, me too. Are you moving in?
Looking at each one of us.
S: Yes, we are.
Lady: We, that means who?
S: ekhm, WE (points me and himself).
Well, two boys, two girls, nowadays, you never know…
She obviously lost interest in Piter and Zosia now.
Lady: I see. Are you… SORT OF married?
S: (slightly confused): Well, no. I meant, not yet.
Lady: Are you thinking about it?
S: (being brave) Yes, I mean, in the future…
Finally, we reached 4th floor.
Lady: Anyway, I’m Peggy, I live just here (pointing the door next to us). If you need anything, feel free to come pass. I can tell you about the neighbourhood and the area. Would you like coffee or tea?
S: Very nice of you, thank you.
Peggy: (with a big smile) may I come if I need some jars to be open?

(4) S. meets Peggy again.
P: Are you married yet?
S: Well.. not yet.
P: But are you thinking about it?
S: Yes, I mean, in the future.
P: The question is: is Ela thinking about it?
S: … I hope so?
P: Good. I can be a flower girl at your wedding, but you need to hurry up. I’m old, I’m 84 years old, I may die soon. Have a nice day! Come for a cup of tea some time!

(5) We have moved in. Now, trying to organise wardrobes (cycling stuff got their own room and that supposed to make our life easier).
s: How much are you bound with the concept of your things on one side, and mine on the other?
e: What do you mean?
s: Well, we could move this shelves here, and those hanger there and it would fit better, just it means that our clothes will be mixed with no clear boundaries.
e: (thinking)
s: Just a proposition, I know you Polish are sensitive about invading your borders.
e: (raining eyebrows very very slowly)

Codziennik Australijski (10). O dizajnie w naszym domu

Po przeczytaniu tekstu o Bauhausie Jakuba Bażeli, podążając ciągiem luźnych skojarzeń, pomyślałam sobie, co ja tak naprawdę, jako architekt, mam wspólnego z dizajnem użytkowym? Rozejrzałam się po naszym mieszkaniu i tak:

Posiadamy korkociąg firmy Alessi, typ Anna G. (projektant: Alessandro Mendini, po raz pierwszy wyprodukowany w 1994), uwielbiamy go, choć z niego nie korzystamy, gdyż 99,9% win w Australii ma zakrętki. Ponadto S. do naszego gospodarstwa domowego wniósł kawiarkę firmy Alessi, z której także nie korzystamy, gdyż… nie dorobiliśmy się jeszcze młynka do kawy, a S. kategorycznie odmawia kupna kawy zmielonej. W szafce więc stoi paczka wyrafinowanych ziaren Industry Beans oraz La Conica zaprojektowana przez Aldo Rossi w latach 1980–83. Kawę pijamy w kawiarniach, bo te stoją w Sydney na każdym rogu, a i wzdłuż prostej ulicy, co druga witryna to coffee shop.

Na nasze umeblowanie składają się stół i 4 krzesła, repliki projektu Charlesa & Ray Eames, kupione przez Internet, dostarczone w ciągu zaledwie miliona miesięcy, w czasie których obiady jedliśmy na kartonie od trenażera rowerowego.

Mama S. (wzruszona chyba tym faktem) zaproponowała, że możemy sobie z ich rodzinnego pokoju bawialnego wziąć fotele i sofę Le Corbusiera (ORYGINALNE), zaprojektowane w 1928 (rok produkcji: 1965) i byliśmy tym bardzo podekscytowani, aż do momentu, w którym przypomnieliśmy sobie, że telewizora nie posiadamy i posiadać nie zamierzamy, więc kompleks wypoczynkowy nam nie potrzebny i w sumie to wolimy siedzieć na bean bagach z K-martu za 20 dolarów. Jakoś tak bardziej pasują do naszego stylu życia, a poza tym stolik E1027 (zaprojektowany przez Eileen Gray, urodzoną w 1878 r. irlandzką pionierkę modernizmu) do Lecorbusierowskich siedzisk, choć jest ikoną stylu, to jednak brzydką jak noc.

1. Anna G. 2. La Conica 3. Charles Eames table and chairs 6 LC2 7. E1027

Bardzo bym np. chciała mieć fotel. Najbadziej to Talking Chair (zaprojektowany przez Granta and Mary Featherston dla Pawilonu Austarlii na Expo ’67 w Montrealu), albo chociaż jeden z tych zreaktywowanych przez Pracownię Foteli i postawić go w rogu mej sypialni, przy regałach po sam sufit wypełnionych książkami i oknie wychodzącym na tajemniczy ogród. Niestety na ten pierwszy mnie nie stać, Ci drudzy raczej nie wyślą mi fotela do Sydney, książki moje mieszkają na półkach z Ikei i na podłodze, a “ogród” jest pełen pająków. Muszę więc, póki co, okiełznać moja romantyczna duszę.

Talking Chair

Sprawa, przy której nie godzę się na żadne kompromisy, to oświetlenie. Marzeniem mojego życia jest Horse Lamp (projektantki: Sofia Lagerkvist, Charlotte von der Lancken i Anna Lindgren ze Szwecji, tworzące zespół projektowy Front), którą uważam za absolutny Everest dizajnu i myśli kreatywnej, i która zajęła by sobą cały pokój dzienny. Wspominam o niej za każdym razem, gdy tylko w zdaniu przewiną się słowa typu “mieszkanie”, “lampa”, “oświetlenie”, “koń”, niezależnie w jakim kontekście, S. jest więc przekonany, że jestem nienormalna i w ramach odwetu proponuje lampę Arco (projektant: Achille & Pier Giacomo Castiglioni, 1962). Coż, chcemy mieć dużą lampę, przy tym jesteśmy zgodni. Ja tam jestem ugodowym człowiekiem i może nawet nie miała bym nic przeciwko zakupowi tej jego wybranki, gdybym tylko posiadała zbędne $3500 w kieszeni.
Moja świnka skarbonka jednak zbiera na razie na lampkę na biurko Tolomeo (projektant: Michele De Lucchi and Giancarlo Fassina dla Artemide, 1986), ale coś marnie jej to idzie. Póki co więc, naszym jedynym źródłem światła nie w suficie jest lampa Lersta z Ikei, (oryginalnie $24, kupiona za $10 na Gumtree — Felek rekinem biznesu). S., z jemu tylko znanych powodów, pała do niej bezgraniczną nienawiścią.

1. Horse Lamp 2. Arco 3. Tolomeo

W mieszkaniu znajdują się także dwa bambusowe blaty służące za biurka, gramofon, globus, paprotka, wszędobylskie książki i 5 rowerów.
I to by było na tyle.

Codziennik Australijski (9). Kościelna ulotka.

Co parę tygodni zdarza mi się zaglądać do skrzynki na listy, głównie po to, żeby wyciągnąć stos reklamowych śmieci oraz czasem coś, co przysłała mama lub polscy przyjaciele. W większości przypadków i tak podaję adres biurowy, bo gdzież indziej jestem od pon do pt w godzinach 9-18, czyli w czasie, kiedy dostarczane są przesyłki? Na szczęście mamy pod skrzynkami wielki kosz, w którym od razu ląduje makulatura i nie trzeba jej wnosić do domu. Szybko przeglądam więc czy nie ma tam czegoś, czego warto nie przeoczyć i pewnego wieczoru moją uwagę przykuwa ulotka “Village Church Annandale”. A to ciekawe, myślę sobie, Annandale to dzielnica, która zaczyna się 100 metrów za naszym blokiem, więc warto sprawdzić co to może być, tym bardziej, że nie mogę nigdzie w tej ulotkowej książeczce znaleźć informacji, jakiego wyznania to kościół. Wiecie, w Australii sprawa wcale nie jest taka prosta, bo “rodzajów” kościołów są tutaj dziesiątki, nigdy nie wiesz na jaki możesz trafić, a bardzo często będzie to taki, o którym nikt nigdy wcześniej nie słyszał.
(Spis alfabetyczny dla dociekliwych: Australian Standard Classification of Religious Groups).

W naszym domu sytuacja religijna wygląda tak, że jedna osoba jest praktykującym katolikiem (e), a druga dobrym człowiekiem (s). Religia jest obecna na codzień: ja o niej mówię często, bo jest ważną częścią mojego życia, a Seb szanuje to, co jest dla mnie ważne. Więc np:
1.
s: would you like to go for a trip to place “A” next weekend? I found you catholic church there, only one mass, 9.00 am, it’s 5 km drive, you can take a car or I will drop you off.
2.
e: Last month we were travelling every weekend to no man’s land, I haven’t been to mass for three Sundays!
s: So I recon you are going to be struck by lightening as soon as you put you foot on the church floor?

Po kolacji pokazuję ulotkę Sebowi i z zaskoczeniem odkrywamy, że, cokolwiek to jest, wygląda to na prężnie działającą organizację. Dużo wydarzeń, bardzo dużo różnych grup spotkań, biblioteka, po niedzielnej Mszy serwują espresso, a w dodatku ulotka ma sensownie opracowaną grafikę i ani jednego obrazka lukrowanej w Photoshopie Matki Boskiej…
e: I’m very curious what kind of church it is, it doesn’t say anywhere here.
s: That would be exciting for you if it’s Catholic.
e: That’s right. Oh wait, they have “Divorce Care” group…
s: … then it’s not Catholic.
e: Yep, if it was Catholic they will be like: Have you fucked up your marriage? Too bad, you’re done.
s: Pretty much.

Zasięgnęliśmy pomocy Google:
Village Church Annandale Sydney, a Sydney Anglican Church.