Tekst powstał w ramach Klubu Otwartej Szuflady – warsztatów kreatywnego pisania edycji jesiennej 2021. Napisany jako ćwiczenie, proszę traktować jak brudnopis 🙂
Dziś zauważyłam, że czajnik uczy mnie cierpliwości. Albo mindfulnesu, żeby brzmiało tak bardziej nowocześnie.
Otóż mamy nowy czajnik, taki do pour-over coffee, co ma taki długi i cieniutki… no nie wiem, dzióbek? Rurkę raczej. Chodzi o to, że jak się zalewa kawę, to takimi okrągłymi ruchami i żeby woda lała się w odpowiednim – nie za szybkim – tempie.
Cóż, jedni w pandemii pieką chleby, inni osuwają się w jeszcze większe kawowe szaleństwo, dlatego S. zakupił specjalna wagę do ziaren i ów wspomniany, fafa-rafa, czajnik.
Ładny, nie powiem, i ma termometr oraz funkcję podtrzymywania temperatury, też fajnie, ale do brzegu.
Jak z tego czajnika próbujesz zalać sobie normalną, chamską herbatę, to zajmuje to mniej więcej 17 razy tyle czasu, ile trwałoby to przy użyciu NORMALNEGO czajnika z DZIÓBKIEM dla pospólstwa. I ja teraz stoję nad tą herbatą, co się ona zalewa w zwolnionym tempie, i stoję, i czekam, i tak woda takim pięknym, cieniutkim strumyczkiem sobie leci… I ja sobie myślę, Słodki Jeżu Kolczasty, ja do 50tki dobiję, zanim zaleję tę przeklętą herbatę.
I tak zalewam te herbaty już drugi tydzień (a pracując z domu, to wiadomo, jakieś 5 kubków dziennie zejdzie), na początku furkając, że tak wolno to idzie! A potem sapanie zmieniło się w głębsze oddechy, spojrzenie przez kuchenne okno, przyzwyczajenie się się do myślenia o niczym innym, tylko o namakającej (POWOLI) torebce albo liściach w koszyku.
Herbaty wypite, ja 50tki jeszcze nie mam, więc może po co ten pośpiech.
PS. Dwa czajniki na blacie nie wchodzą w grę, także pozostaje mi mindfulness.