– Hey do you think I will be able to go home… at some point?
– Well, let’s check.
No i sprawdziliśmy. Pomijając fakt, że nie mam ani pół argumentu kwalifikującego mnie do otrzymania pozwolenia na wylot z Australii, to jedyne loty, które dostarczyłyby mnie w okolicę domu to 45-56 godzin przez Los Angeles lub San Francisco do Frankfurtu, zaczynające się od $11 000 w jedną stronę.
Kilka dni temu nasz premier powiedział, że swobodne poruszanie się z i do Australii, poza tzw. “bańką pacyficzną”, najprawdopodobniej nie będzie możliwe do końca 2021, a kwarantanna nie zostanie zniesiona do 2023 roku lub do czasu wynalezienia szczepionki.
Czy mu się wymsknęło, czy jest to oficjalne stanowisko rządu, tego nie wie nikt, tak czy siak, nie napawa nadzieją na moje rychłe stawienie się w bazie na Blacharskiej. Ani na Balzaka. Ani też w Chrząstawie Wielkiej.
Z dziennika pandemii to tyle, że choć serce nie chce akceptować faktów, to rozum je jednak rejestruje. I ostatnio na poważnie smuteczek zagościł mi w kącikach oczu, zastępując złość i niezgodę. I powoli zmusza mnie do rozpakowania metaforycznej walizki, w którą spakowałam się na okoliczność przeprowadzki do Londynu i z którą od maja stoję na wyimaginowanej płycie lotniska, czekając na lot, który miał mnie zabrać ku nowej angielskiej przygodzie, a co więcej, przenieść bliżej domu.
Generalnie rzecz biorąc, nigdy nie miałam imigranckich tęsknot, zrywów patriotycznych, czy też nostalgii przesłaniającej obraz realiów życia w Polsce. Owszem, tęsknię za moimi ludźmi, za znajomymi ulicami i drzewami, za ptakami, które śpiewają, a nie skrzeczą, za swojskimi zapachami i smrodami, za swobodą wyrażania się i bycia rozumianą. Nie odczuwałam jednak nigdy z tego powodu wyjątkowego weltschmerzu, ani nie łapałam większych dołków. Aż tu nagle, bum!, smuteczek. Co to, jak to?
Ano tak-to kochani, że ja sobie mogłam być chojrakiem, jeśli do Polski latało się co roku, czasem i dwa razy w roku, mamę się przylatywało do Sydney na Boże Narodzenia, a i znajomi też wpadali zobaczyć kangury od czasu do czasu. Przy takich przywilejach to ja się nie dziwię, że nie było czasu uzbierać tęsknoty na tyle, żeby się ulała.
Okoliczności się pozmieniały, świat, jak ten stół z angielskiego przysłowia, zupełnie nam się poobracał i okazało się, że i moje serce z kamienia zaczyna wymiękać. Zdiagnozowałam u siebie tę przypadłość po tym, jak pewnego wieczoru absolutnie każda komórka mojego ciała odmówiła komunikacji w języku angielskim, w zamian za co roniła łzy bezsilności przez pół nocy.
– Would you like to talk about it?
No, thanks. Nie leczysz poparzeń wkładając rękę do ognia, nie?
Bo to jest tak, że posługiwanie się “nie swoim” językiem na codzień, w domu, w pracy, na treningach, na spotkaniach towarzyskich, jest jak życie z szafą pełna nie swoich ubrań. Po 7 latach, większość z tych ubrań już oczywiście znam, wiem, że spodnie to na dupę, a górę zakłada się przez głowę, nic w tym trudnego. A jednak. Rozmiary i kolory nie zawsze pasują, to za luźne, to za ciasne, za długie, nie pasujące do tego w czym tak naprawdę czuję się swobodnie. Zdarza się, że niektóre stroje są okazalsze niż te z mojej starej (ale własnej) szafy, idealne na raz, na specjalną okazję jak znalazł. Na codzień jednak przebieram w nie swoich ciuchach, żeby znaleźć coś, co się nada, bo przecież nie wyjdę do ludzi nago. A ile szmat, o których nawet nie wiem, że istnieją, zalega na dnie szuflady?
Ubieram te “nie swoje” fasony, dobieram najlepiej jak umiem do sytuacji, a i tak nigdy nie jest do końca wygodnie, zawsze coś tam uwiera, zawsze zastanawiam się, czy jakaś inna “nie moja” bluzka byłaby teraz bardziej odpowiednia. Zwłaszcza w momentach ważnych, gdzie od prezencji, a także swobody i pewności zachowania, zależy wiele, niedopasowane ubranie może bardzo przeszkadzać, a nawet wiele popsuć.
I tak właśnie jest ze słowami, nawet tymi najprostszymi. Wiem, jak ich używać, wiem, co z czym, żeby było poprawnie, adekwatnie, odpowiednio. Nie wychodzę na ulicę na golasa, ale angielskie słowa nie są moje. Za każdym razem, gdy muszę je “na siebie włożyć”, to wymaga wysiłku, czasu i często dokopywania się do wyrazów, o których istnieniu nawet nie wiedziałam. Komunikacja za pomocą poprawnych, ale pustych dźwięków i znaków, jest jak jeden wielki wielozdaniowy rebus lub krzyżówka: czy pasuje, z czym się kojarzy, do czego odnosi, jaki kontekst, czy wystarczająco formalnie/nieformalnie, zbyt obcesowo, czy żart jest zrozumiały w tym kręgu kulturowym? Codziennie jedzie się na włączonym i na bieżąco korygowanym algorytmie poprawności, nie tylko gramatycznej, ale i obyczajowej, licząc, że zadziała poprawnie. To bardzo wyczerpujące.
A w tych ważnych momentach, kiedy trzeba przekazać komunikat większy, cięższy, głębszy, niż informacyjny, to często jest się bezradnym. Owszem, słowa wypływają szerokim strumieniem, ale niesie on zaledwie kilka kropel uczuć. Większość ładunku emocjonalnego zostaje w środku i człowiek się od niego od środka dusi.