Lecimy do domu! Sydney — Dubai — Warszawa. W końcu na polskiej ziemi, jeszcze tylko zdążyć na samolot do Wrocławia. A okazało się to nie lada przygodą.
12.15:
Lądujemy w Warszawie. Tłumu nie ma, szybka akcja przez kontrolę celną, biegniemy do taśmy bagażowej.
12.25: Czekamy na bagaże.
12.30: Czekamy.
12.40: Czekamy.
12.45: Czekamy.
12.48: Bagaże!!!
Dzikim cwałem opuszczamy terminal, poganiamy ruchome schody, by jechały szybciej do odlotów, a do nadania bagażu kolejka, jakieś 50 osób. Podbiegam do pani z obsługi stojącej w pobliżu:
– do której godziny możemy nadać bagaż?
– A o której jest lot?
– 13.30
– O żesz… proszę za mną, tu boczkiem, ominiemy kolejkę. Za tymi Japończykami państwo od razu nadadzą bagaże.
– Dziękujemy!
12.52:
Para Japończyków przed nami odbiera swoje karty pokładowe, skłaniają się nisko (2 razy), pan obsługujący mówi dziękuję, ja przestępuję z nogi na nogę, Japończycy po chwili (!) milczenia wykrzykują łamaną polszczyzną: dziękuję! Pan: dziękuję, Japończycy: dziękuję! Japończycy: Ukłon, ja: PRZEPRASZAM!!! I odpycham ich stanowczym ruchem.
Pan: a co to się stało?
Ja: Lot mamy o 13.30
Pan: O żesz… to szybko, paszporty proszę.
Uprzejmy pan, bardzo szybko nadał nam bagaże, a pani czuwająca nad nami kazała biec do kontroli i nie stać w kolejce, bo nasze szanse maleją z każdą sekundą.
12.58:
Biegniemy. Wąż kolejki do kontroli ma jakieś 6 zakrętów, a my przez sam środek, zgięci pod taśmami, pomiędzy Grażynami i Januszami, nie bacząc na mordercze spojrzenia, zostawiając za sobą pomruki i złorzeczenia najsoczystszej polszczyzny, docieramy do taśmy. Przed nami 7 osób, w tym 3 młode dziewczęta.
Bagaże pierwszej z dziewcząt przejeżdzają przez skaner… STOP! nie wyjęła płynów, proszę się cofnąć, trzeba wypakować i jeszcze raz, S. zaczyna oddychać w nieco przyspieszonym tempie.
Druga z dziewcząt nie zdjęła paska… STOP! proszę zawrócić, jeszcze raz przejść. Bagaż trzeciej z dziewcząt… STOP! nie wyjęła laptopa, proszę zawrócić, wyjąć, jeszcze raz skanowanie.
Za sobą słyszę S: for fuck sake…
13.12:
Nasze bagaże są w końcu skanowane, laptopy osobno, płyny osobno, jak Pan Bóg przykazał. Przechodzę przez bramkę, chcę chwycić mój plecak, ale pan z ochrony celnej jest szybszy.
– Pani tam ma… pani tam ma… DWA CZYTNIKI ELEKTRONICZNE!
– No mam.
– To trzeba wyjąć, wypakować, jeszcze raz przeskanujemy.
S., wciąż po pierwszej stronie barykady patrzy na mnie z niedowierzaniem. Przechodizliśmy to już 4 razy w ciągu ostatnich 24h, nikt nas o czytniki nie pytał, ale o to Polska właśnie.
Pan z ochrony rozgrzebuje mój plecak, znalazł jednego Kindla, szamocze się z etui, w którym jest drugi, ja oblewam się potami, próbuję powiedzieć, że my nieco w pośpiechu, boarding już się kończy, ale nasza polska służba jest niewzruszona i jej akurat wcale się nie śpieszy. Mój bagaż odbywa kolejną podróż przez skaner, już go chcę pochwycić, ale nie! Tym razem pani z ochrony, że na specjalną kontrolę go bierze. Łapię się za głowę, S. dostaje polskiej kurwicy w najczystszej postaci, a pani niespiesznie muska mój plecak papierkiem. Zabrała papierek do maszyny sprawdzającej, a ja za sobą słyszę: YOU MUST BE FUCKING KIDDING ME!!!
Odwracam się, a pan gmera w naszej torbie z aparatami fotograficznymi i niewzruszony odpowiada patrząc S. prosto w oczy:
– Aparty, toż to elektronika! trzeba wypakować!
Wyciąga pierwszy… a to dla draki była Diana, analogowy, na film. Wyciąga drugi, mocuje się z trzecim, cały sprzęt do skanowania JESZCZE RAZ. Tymczasem mój plecak nie zawiera narkotyków, śmiercionośne Kindle też wydają się być ok.
13.21:
Chwytamy bagaże, a pod pachę laptopy, niedopakowane aparaty i te mordercze Kidnle i biegniemy. Przez perfumy na bezcłowej, przez wódkę, czystą, zmrożoną, przez chusty malowane w tradycyjne wielkopolskie wzory, biegniemy.
Słyszymy:
– Last call for passenger Ms. Elżbieta Głogowska and Mr. S…
Biegniemy.
13.23:
Dopadamy do bramki.
– karty pokładowe poproszę.
Podajemy telefony, resztką sił, jak pałeczkę na sztafecie… nie chce odczytać. Wygrzebuję karty, które pan przy nadawaniu bagażu nam wydrukował, bo “w razie gdyby nie zdziałało na telefonie” i błogosławię go w duchu.
– Ach, to państwo, proszę szybciutko, zatrzymamy autobus dowożący, żeby państwo zdążyli.
– DZIĘKUJEMY!!!
Biegniemy.
13.31:
Siedzimy w samolocie do Wrocławia.
Jesteśmy w domu. Przez ten miesiąc będziemy oczywiście na Blacharskiej, a także w Barcelonie, Krakowie, Warszawie i Rzymie. Jeśli ktokolwiek chciałby z nami na kawę albo coś mocniejszego lub po prostu zbić pionę to proszę pisać, bo się za Wami, bardzo stęskniliśmy!