Ilekroć spotykaliśmy Peggy (pamiętacie naszą 84-letnia sąsiadkę?) na schodach lub w windzie, byliśmy zapraszani na herbatę. Przy naszym napiętym grafiku, niestety przez dość długi czas nie udało nam się zgrać momentu, kiedy i my, i Peggy byliśmy w domu. W końcu, tuż przed świętami usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Za pół godziny mieliśmy co prawda wyjeżdżać na rodzinny obiad (mówię Wam, obowiązki i tradycje we Włoskiej rodzinie… dość ciekawy temat na osobną historię), ale to akurat wystarczająco dużo czasu, by wypić z naszą sąsiadką herbatę.
Zacznijmy od tego, że Peggy naprawdę ma na imię Margaret, ale mówiąc to skrzywiła się znacząco [P: “sami przyznacie, że to okropne imię?”]. Jest Żydówką pochodzenia południowoafrykańskiego, a także doktorem habilitowanym logopedii i korekcji mowy. [P: “o tam, na tej najwyższej półce stoją tomy (*6 opasłych tomów – przyp. Felo) z moim doktoratem i się kurzą, bo nikt już ich nie czyta” – sprawdziliśmy, Peggy niemal przez całe zawodowe życie wykładała na uniwersytecie, studenci nadal czytają te “tomy”]. Poślubiła 13 lat od siebie starszego Żyda, który zbiegł z faszystowskich Niemiec do RPA, została jego drugą żoną. Mieszkali przez pewien czas w Chicago, aż w końcu przybyli do Sydney. Choć mąż, którego zdjęcie wisi na ścianie, wśród czarnobiałych i kolorowych fotografii ciemnowłosych chłopców i dziewczynek w różnym wieku, nie żyje od kilku lat, Peggy opowiadała o niem, jakby dopiero co wyszedł do sklepu i miał lada moment wrócić.
W jej uroczym, eklektycznie, ale pięknie urządzonym mieszkaniu, znajduje się wiele obrazów i rzeźb, tematyką związanych głównie z Holocaustem, na regałach dopatrzyłam się klasycznych pozycji literatury światowej, a na półkach i stolikach, w mniej formalnych stosach tytuły tj. “myśli z Tory”, “Zen na każdy dzień”, czy “Antologia poezji angielskiej”. W kuchni, tradycyjnie, dwa zlewy i dwie zmywarki – osobno dla mięsa i mleka. W pokoju urządzonym na biuro – dwa nowe komputery, a nasze numery telefonów zostały zapisane na iPhonie 6 plus.
Popijaliśmy herbatę i przegryzaliśmy koszerne biszkopty. W rozmowie Peggy nie raz zaskoczyła nas wiedzą historyczną, kulturową i oczytaniem, rzucają mnóstwo wcale zabawnych komentarzy [po tym, jak S. powiedział, że jego rodzina pochodzi z Kalabrii, P: “mam nadzieję, że nie od tych z Ndranheta?”].
Zostawiliśmy Peggy zapasowy klucz do naszego mieszkania i zaprosiliśmy któregoś dnia na kolację [P: “a kto u was gotuje? Bo ja to nie znoszę gotować, coż za strata czasu!” (* bratnia dusza! – przyp. Felo)], które z radością przyjęła. Tego dnia przed snem, S. popatrzył na mnie z powagą i zapytał: Jak ja, u licha, mam ugotować Peggy koszerną kolację?!
Z ciekawostek geograficzno – kulturowych: mieszkamy w Vaucluse, dzielnicy zamieszkanej głownie przez Żydów, głównie południowoafrykańskich, stąd jest to jedno z najdroższych miejsc w Sydney, w supermarketach połowa towaru leży na półkach oznaczonych jako koszerne, na witrynach sztucznym śniegiem napisano “Happy Hanukkah” tuż obok “Merry Christmas”, a ja już od jakiegoś czasu próbuję zapamiętać, żeby kupić koszerne ciasta albo krakersy, w razie niespodziewanych gości.
Po powrocie z Polski, mijając się z Peggy przy windzie, umówiliśmy się na wspólne śniadanie. Wstępnie na niedzielę, 19-tego lutego, czyli jutro. Nie byliśmy pewni, czy powinniśmy się przypomnieć, zadzwonić, zapukać, czy napisać smsa (ciekawe, czy Peggy odczytuje wiadomości, wiele starszych osób wcale niekoniecznie…), ale w piątek nasze wątpliwości zostały rozwiane:
Peggy odpisuje na iMessage i używa emotek. A także chce się karnąć Brerą 🙂