W tym tygodniu miałam kolejną konsultację u chirurga. 5 miesięcy po operacji, odhaczamy następny kamień milowy na drodze ku normalności.
Zapisana byłam jako pierwszy pacjent tego dnia, na 2 pm, wpadłam do kliniki o 1.59, prosto z budowy, a Sam czekał na mnie w samochodzie zaparkowanym nielegalnie pod budynkiem w centrum miasta. Miło z jego strony, że ryzykował. Szybko zostałam zaproszona do gabinetu, a jako pierwszy konsultował mnie jegomość, który przedstawił się jako Greg/Gary/Fred (coś w tym stylu), chirurg z Anglii współpracujący z profesorem Pinczewskim. Zapytał uprzejmie o samopoczucie, wypytał o historię kolana, obejrzał moje nogi, pomierzył mięśnie, sprawdził stabilność po 5 razy na każdą nogę i mówi: “Kolano w stanie perfekcyjnym… no i muszę przyznać, że to najlepsze mięśnie jakie widziałem po rekonstrukcji”. Podziękowałam przyglądając się moim nogom z zaciekawieniem. Rzeczywiście wyglądają lepiej niż kiedykolwiek, ale nie mam tu na myśli, że są zgrabne, bo kiedy musisz kupować spodnie o 2 rozmiary większe żeby się uda zmieściły, takich nóg nie można określić jako zgrabne. Załączam prosty diagram, w celach wyjaśniających:
W końcu pan chirurg z Anglii usiadł na przeciwko mnie i ostrożnie zaczyna: Dobrze więc, jakie są Twoje cele? Znam ja ten ich ton głosu i wyraz twarzy jak u kogoś, kto nie chce sprowokować seryjnego mordercy… Czekam więc spokojnie aż powiedzą swoje i bez mrugnięcia okiem, tonem spojonym niczym ocean przed burzą mówię, że chciałabym znów grać w koszykówkę. Pierwsza reakcja lekarzy i fizjoterapeutów jest zawsze mniej więcej taka sama: na sekundę twarz im tężeje, by szybko wziąć się w garść, głęboki wdech i: “Dobrze więc. Zacznijmy od…” po czym następuje albo, że na moim miejscu dali by sobie spokój, albo, że zrobimy wszystko, żebyś mogła wrócić na boisko. Tym razem pan chirurg z Anglii, ku mojej uciesze, przyznał, że przecież po to przez to wszystko przechodziłam, by móc wrócić do robienia tego, czego chcę. Dziękuję, też tak sądzę.
Przy okazji tego tematu, wśród moich znajomych, rodziny i przyjaciół oraz wszystkich krewnych i znajomych królika mogę wyróżnić dwie grupy: A. “dałabyś już sobie spokój z tą piłką/ty to już chyba nie myślisz o graniu?” oraz B. “kiedy wracasz do sportu?/dasz radę/ćwicz więc dzielnie/ew. milczenie i skinienie głową, bo wiemy oboje, że komentarz jest zbędny”. Dla przykładu, mama należy do grupy A, moja siostra i tato do grupy B. Obie grupy rozumiem, ale tylko jedna z nich rozumie mnie (mama się nie liczy, ona rozumie, ale jest mamą, a to rządzi się swoimi prawami).
Do osób z grupy A: wiem, że to z troski, naturalna reakcja, kiedy jakoś wypada pokazać, że poruszył Was fakt kolana rozpieprzanego średnio co półtorej roku, i że życzycie mi jak najlepiej. Rozumiem, że nie każdy chce dopatrywać się drugiego, trzeciego, czy siódmego dna w całej historii, nie szkodzi.
Do osób z grupy B: piona, wiadomka.
Kiedyś bardzo mnie złościły komentarze osób z grupy A, chciałam krzyczeć, że przecież niemożliwe nie istnieje. Już się tak nie emocjonuję, uśmiecham się, grzecznie dziękuję za troskę i robię swoje. Tyle już o sobie wiem, że we wszystkim spalam się zupełnie, wchodzę na 120%, głową próbując przebić mur. Przez to/dzięki temu znalazłam się w punkcie w którym teraz jestem (szklanka do połowy pusta czy pełna?).
Do gabinetu wchodzi profesor, pan chirurg z Anglii zdaje mu sprawę ze swoich oględzin i przechodzimy przez cały proces od początku. Diagnoza jest następująca: jeśli chcę grać, od jutra przechodzę na program PEP (Prevent Injury and Enhance Performance) i zaczyna się ciężka praca, bo mam go wykonywać codziennie i przed każdym wysiłkiem fizycznym. Za 6 miesięcy badanie komputerowe siły, szybkości, gibkości, stabilności i czego tam jeszcze dusza zapragnie, porównanie do wskaźników i jeśli wypadnie powyżej normy – powrót do gry. Póki co, mogę zacząć skakać, rzucać, ćwiczyć w pojedynkę, żadnej gry kontaktowej. Rower bez ograniczeń. Regularnie konsultować się z fizjoterapeutą.
Jeszcze raz pogratulowano mi nóg, podkreślono, że jeszcze przez 12–18 miesięcy nie zapomnę, że kolano była operowane i zapisano na wizytę w grudniu. Nie obyło się oczywiście bez kąśliwych żartów na temat jakości rekonstrukcji wykonanych w Polsce oraz tego, że dobre rezultaty rehabilitacji są wynikiem mojego bycia “eastern block athlete”.
Ciekawostka – program PEP, jak wyczytałam w opracowaniach Santa Monica Orthopaedic and Sports Medicine Research Foundation pozwala zredukować ryzyko zerwania ACL do 70% (dużo!) i nie jest wcale żadnym wymyślnym zestawem ćwiczeń, ale zdrową, porządną rozgrzewką, z resztą, bardzo zbliżona do tej, jakie miałyśmy swego czasu a AZS-ie z Mariolą Kudłak-Marzec i Karoliną Zelig. Nic dziwnego, że w tamtej drużynie nie zdarzyło się ani jedno zerwane więzadło i to przez dobrych kilka lat treningów i meczy.
Przechodząc do sedna, w sobotę wieczorem poszłam na siłownie z nadzieją w sercu i motylami w brzuchu, bo w końcu zacznę podskakiwać i może nawet potruchtam! Otóż, po ponad 18 miesiącach bez skakania i biegania, skoki okazały się czarną magią. Nie umiem obunóż wprzód ani w tył, ani na boki, trochę udało mi się w górę na jednej nodze. Nie wiem czy bardziej zaskoczenie, smutek, czy wstyd. Z pozytywnych akcentów to przebiegłam na bieżni całe 15 min, żółwim tempem, ale nie szkodzi i po powrocie do domu miałam tyle endorfin, że postanowiłam całą noc wycinać małe jednorożce z tęczowego papieru i rozsypać je po mieście i okolicach!
Wciąż długa droga przede mną.
Pójdę na rower, jak tylko w Sydney skończy się pora deszczowa.