Historia pewnego ACL.

Słowem wstępu, chodzi o kolano lewe, więzadło krzyżowe, zwane dalej ACL, zerwane 3 razy, rekonstruowane — razy 3, całkowita ilość operacji 5.

Nieco ponad rok temu, w przeddzień wigilii wracaliśmy z Sebem z Centenial Parku, zrobiliśmy około 30 km (bo jak poniżej 20 to wstyd), dzień robił się coraz bardziej upalny, ptaszki śpiewały, a eukaliptusy pachniały. Byliśmy już w drodze powrotnej, jeszcze tylko przez kładkę, przez podwórko, gdzie całe Sydney wyprowadza swoje psy, hop na ścieżkę rowerową i po dosłownie 5 m trzeba było skręcić w lewo i już tylko 10 minut przez Redfern, żeby być w domu. Skręciliśmy ze ścieżki w lewo, jak Pan Bóg przykazał, a Seb mówi, że może na kawę i śniadanie do Rapha? (Rapha, sklep z ubrankami dla rowerzystów, rowerzystami, kawą i ogólnie atmosferą, jakbyśmy wszyscy brali udział w Tour de France przynajmniej 3 razy, tacy jesteśmy pro, a jak nie, to nie szkodzi i tak się traktujemy jakbyśmy tam byli, miód, wino i doping pili, a przecież w ogóle kolarze to taka elitarna grupa. By oddać im sprawiedliwość, choć ceny mają kosmiczne, kawa jest dobra, wszystko jest porządnie zaprojektowane, a jakość wykonania wysoka.) Zgodziłam się od razu, bo przecież to byłoby idealne dopełnienie jakże pięknego poranka i jakże pięknie rozpoczętego dnia i wakacji w ogóle.
Zawróciliśmy więc na tę nieszczęsną ścieżkę rowerową i po jakichś 500 m Seb gwałtownie hamuje i coś krzyczy, ja za nim również naciskam na hamulce, by w niego nie wpaść, wypinam nogę ale już nie zdążam jej postawić, tylko spadam swoim ciężarem ciała na wykręcone kolano. Nie trzeba być Sherlockiem, żeby się domyślić, że więzadło, rekonstruowane dwa razy już, się zerwało. Okazało się, że zza latarni, pod koła wszedł nam pieszy, więc żeby go nie rozjechać Seb w ostatniej chwili próbował się zatrzymać. Kiedy ja już leżałam na ziemi, bardziej z przerażeniem niż z bólem, pieszy postał chwilę, popatrzył na całe zajście, bo oczywiście wielu ludzi podbiegło i próbowało mi pomóc, po czym sobie poszedł. Jakkolwiek kuriozalnie to brzmi, poszedł sobie. Także dzieci drogie, nie spacerujcie po ścieżkach rowerowych i nie właźcie rowerzystom pod koła, dziękuję. Na kawę dojechaliśmy powoli, kolano nie bolało specjalnie i nie puchło, więc chciałam się łudzić, że może jednak nic poważnego się nie stało. Zaczęło puchnąć dopiero koło południa, w tempie zastraszającym, więc szybko telefon do Meredith, która zna dobrego fizjoterapeutę, telefon do Clinta, tak, może mnie zobaczyć w sobotę, do zobaczenia za godzinę.
Po przyjeździe do kliniki, sprawdzanie czy to ACL jest zerwane, czyli ciągnie mi ten piszczel do góry, wyskakuje czy nie wyskakuje? Widzi moje oczy, które, choć bardzo się staram, mam w mokrym miejscu, wcale nie z bólu. Nic nie mówi, sprawdza prawe kolano i znów wraca do lewego. No jest luźne, ale może tak luźne było po drugiej rekonstrukcji? mówi. Wiesz co, zapytamy innych. Przychodzi drugi fizjoterapeuta, ten sam proces, nic nie mówią. Ja nic nie mówię. Poprosili trzeciego, młoda dziewczyna robi dokładnie to samo, co oni i kręci głową. Nikt nic nie mówi, wszyscy wiemy, że jest zerwane. Clint w końcu przerywa ciszę i mówi, że nie ma co podejmować pochopnych decyzji, trzeba zrobić MRI. Po wyjściu od Clinta, dzwonimy do poleconego nam miejsca, mówię, że jak najszybciej, bo wyjeżdżamy pojutrze i w ogóle, że wypadek. Pani jest bardzo wyrozumiała i sama proponuje, że umieści wszędzie, że “pilne” i proszę być jutro o 8.

Od tamtego dnia w mojej głowie zagościł strach i rezygnacja. Jak to mówi moja mama, są większe tragedie na świecie, i oczywiście ma rację, ale człowiek nie wielbłąd i też nie wszystko jest w stanie unieść. Kolano operowane trzy razy, już miało być dobrze, pierwsza rekonstrukcja w szpitalu MSWiA, druga prywatnie, w błyszczącej klinice, jeden z najlepszych ortopedów we Wrocławiu, w obu przypadkach ciężka i długa praca na rehabilitacji u słynnego Czamary i znów przede mną wizja bólu, unieruchomienia, zależności o ludzi… których to przecież nie ma! Jestem w (nadal) obcym kraju, nie ma tu mamy, taty, przyjaciół, do których zadzwonię i poproszę o pomoc, albo zapytam “co robić”, język nadal jest barierą, bo przecież nie rozmawiamy o pogodzie, ani o dwuteownikach, a konsultacje, badanie i cała reszta kosztuje majątek płatny w dolarach australijskich. Krótko mówiąc zachmurzyło mi się w głowie bardzo, wiele lęków i tęsknot znalazło pretekst to wypełznięcia na powierzchnię, a ja nie umiałam wykrzesać z siebie jednaj pozytywnej myśli. Niebiosa, Seb i Sam wiedzą (i chyba jeszcze przyjaciele poza Australią, do których nie byłam w stanie napisać ani pół maila), jak trudny to był czas dla mnie, a jeszcze trudniejszy ze mną.

Na MRI zostałam nieomal zaniesiona, bo kolano zupełnie już nie działało. Rzeczywiście na badanie wezwano mnie jako jedną z pierwszych, a pani z którą wczoraj rozmawiałam przez telefon, teraz życzliwe spisująca moje dane, każdy papierek oznaczała parafką “urgent!” Zdjęcia dostałam do ręki od razu, ale opis miał być następnego dnia, przyślą mi mailem, jak tylko będzie gotowy. O 2pm miałam wizytę u Clinta, pokaże mu rezonans, nawet bez opisu, zawsze to trochę więcej niż ręczne badanie. Opis na mailu pojawił się dokładnie o 1.55pm. Także było o czym rozmawiać, ACL jest zerwane, meniscus uszkodzony, trzeba się zobaczyć z chirurgiem. Clint poleca Pinczewskiego, że to najlepszy od kolan w całym Sydney, że chłopaków po 4 zerwaniach więzadeł sprowadzał z powrotem na profesjonalne boiska rugby, z tym, że jest profesorem fafa-rafa, despotyczny, wszystko wie najlepiej i najdrożej kosztuje. Pierwsze zadanie przede mną jednak to ogarnąć opcje ubezpieczeń prywatnych, bez tego nie ma szans żeby kogokolwiek było stać na operację, albo i dwie, co okazało się prawdopodobne w moim przypadku.

Na wakacje jednak pojechaliśmy. Następnego dnia wsiedliśmy w samolot do Melbourne, a potem w golfa i road trip do Adelaide i z powrotem wzdłuż Great Ocean Road. I bardzo dobrze, i tak nie mogłam chodzić.


Styczeń upłynął na potyczkach z ubezpieczalniami, które zasługują na swoją własną historię, ale ważne, że ogarnęliśmy i do wszystkich lekarzy wchodzę teraz po czerwonym dywanie bo mam status platinum ze wszystkimi dodatkami (za co płacę miesięcznie bardzo [bardzo bardzo] dużo złotych monet).

Wizyta na początku lutego u prof. Pinczewskiego była szybka i gorzka. Leo Pinczewski, wiek ok. 60, z pochodzenia Rosjanin, szef wszystkich szefów chirurgii ortopedycznej, nieustannie wokół niego krążą, jak małe satelity, asystenci i pomagierzy. Najpierw sadzają Cię w pustym gabinecie i jeden lub dwóch przychodzi przed profesorem, o wszystko pyta, mierzy, patrzy obserwuje, potem przychodzi profesor, a z nim jeszcze jakiś student albo dwóch, młodzi zdają relację, a on się uśmiecha takim uśmiechem bez radości.
Profesor wysłuchał mojej historii, opowiedzianej głosem cichym i cienkim, gdzie przebrzmiewała beznadzieja i strach na przemian. Obejrzał MRI, po czym mówi: zerwane ACL, kto operował, w jakim mieście, nazwisko poproszę, hm, nie przypominam sobie, żeby starał się dołączyć do organizacji, której przewodniczę, a w której zajmujemy się udoskonalaniem metod rekonstrukcji, jeden tylko chirurg z Warszawy się zgłaszał, jeszcze raz to nazwisko? ja sobie zanotuję, dlaczego się zerwało, trudno teraz sądzić, pamiętasz jaki allograft? nie? mi to wygląda na przetrzymywany pod promieniowaniem, my tu takich nie stosujemy bo są mniej wytrzymałe. I on w te same nawierty drugie więzadło i śruby włożył? (kręcenie głową) Widzę, że łąkotka była uszkodzona i usunęli znaczną część (kręcenie głową, nawet ten niewesoły uśmiech zniknął). Nie podoba mi się.
Tu wtrącę, że pamiętam, jak we Wrocławiu, dowiedziawszy się, że wykorzystają te same nawierty i zrobią rekonstrukcję, cieszyłam się jak głupia, że tylko jedna operacja, a przecież mogłyby by być dwie, jakby chcieli najpierw kości łatać, czekać 8 miesięcy i dopiero rekonstrukcja, a przecież wyjeżdżałam do Sydney za 3 miesiące! Ale zaraz zaraz… nikt mi nie powiedział o łąkotce, a przecież to ważne?
Profesor patrzy na mnie i pyta: a po tej drugiej rekonstrukcji, to jak było z kolanem? Stabilne? Miałaś zaufanie do tego stawu? I wtedy przed oczami stanęły mi te wszystkie momenty, kiedy wydawało mi się, że nie jest ok, że jest luźne, że nadal ucieka, ale jakby mój mózg nie chciał ich rejestrować, tak bardzo chciałam wierzyć, że już będzie dobrze, że na pewno się udało, że wszystko w porządku, tylko trochę więcej czasu potrzeba… A nie było w porządku i nie, nie ufałam mojej nodze.
Ta smutna refleksja przyniosła ze sobą jeszcze więcej zwątpienia.
W końcu Pinczewski mówi, że przy moim trybie życia trzeba rekonstruować, że dwa etapy, najpierw czyszczenie kolana z pozostałości graftu, śrubek i reszty oraz wypełnienie kości, to się goi 6–8 miesięcy, potem druga część, nowe dziury, pod bardziej odpowiednim kątem niż te które są teraz i są zdecydowanie za duże, nowe więzadło, też od dawcy, ale “fresh-frozen”, które nie zmienia swojej struktury pod promieniowaniem i nowe śrubki. Co ja na to? A ja na to powtórzyłam jak papuga to, co mi wcześniej powtarzali Seb z Samem, że dobrze, co trzeba to trzeba. Wcale w to nie wierząc i nie wiedząc w sumie czego chcę. Oni mówili, że warto, że się uda, a ja widziałam tylko kolejne dwa lata spędzone na rehabilitacjach, operacjach i ogólnym ograniczeniu moich planów bliższych i dalszych. Oraz o sumach jakie musze zebrać, bo płacisz z własnej kieszeni, a dopiero potem refundują Ci jakiś procent.

Rehabilitację rozpoczęłam od razu, na 6 miesięcy przed pierwszą operacją, wszyscy zgodnie stwierdzili, że im więcej wypracuję teraz, tym szybciej wrócę do sprawności po. Odwiedzałam Clinta co 2–3 tygodnie, uczyłam się stabilizować nogę mięśniami, każdy ruch był dopracowywany w najdrobniejszym szczególe, jak rozpoczynam, poprzez przebieg oraz jak kończę, pozycje i kąty, gdzie stawiam stopę, gdzie jest biodro, jak prosto mam tułów, nabrały znaczenia co do milimetra. Poza tym 3 razy w tygodniu byłam na siłowni pracując nad zadanym akurat materiałem. Coś jak Twój trener personalny, z tym, że fizjoterapeuta. Na rower wróciłam w sumie po 2 miesiącach od wypadku, profesor powiedział, że mogę robić wszystko poza bieganiem i skakaniem, a Clint uczył mnie podskakiwać i lądować “mieśniami” i to działało!
Pogodziłam się powoli z moim marnym i nudnym już losem “tej, co zawsze ma coś z kolanem” i przestałam obrażać się na to, że przecież ja tak wierzyłam, że już wszystko będzie dobrze, jak w tych filmach, gdzie dzieje się bohaterowi krzywda, ale on się podnosi i cieżko pracuje nad sobą, czy na czym tam trzeba i jest sukces, a tu już dwa razy wdałam się w ten scenariusz, był upadek, był smutek, była walka… a ja nadal tkwię w ciemnej dupie, za przeproszeniem.

Pierwsza operacja odbyła się 4 sierpnia, w Mater Hospital, znanym z najlepszej chirurgii i porodówki. Bałam się nieznanego, ale wszyscy byli cierpliwi i wyrozumiali, najpierw anestezjolog usiadł ze mną na kanapie i opowiedział co i jak będą robić i dlaczego. Potem pani pielęgniarka sprawdzała, czy nie mam żadnych zadrapań na nodze. Nie miałam i byłam czysta jak obrus w Boże Ciało, bo od tygodnia dwa razy dziennie musiałam się myć specjalnym mydłem antybakteryjnym. Badania krwi zrobiłam tydzień wcześniej, a wyniki wysłali od razu do szpitala. Wtedy też dowiedziałam się (po 27 latach życia…) jaką mam grupę krwi. Zaprowadzili mnie do mojego łóżka, które od innych łóżek oddzielone było zasłonkami i dali kaftanik do przebrania. Seb mógł być ze mną przez cały czas, aż do momentu kiedy wywieźli mnie do zatoki anestezjologicznej. FYI, nikt nie pytał, czy to mój brat, swat, czy ojciec, czy mamy wspólnego kota, akt małżeństwa, czy kredyt. Jak ma na imię? To on będzie ze mną przez cały dzień i zabierze mnie do domu? Dziękuję, proszę dalej.
Gdy wylądowałam przed salą operacyjną, pan anestezjolog oraz jego asystentka wpompowali mi antybiotyki, i inne takie, a ja pomna moich wcześniejszych doświadczeń zebrałam się na odwagę i ze ściśniętym gardłem zapytałam, czy będą mnie znieczulać podpajęczo. Oboje stanęli i popatrzyli na mnie skonsternowani i mówią, że absolutnie nie, że narkoza, prześpię wszystko, a jak się obudzę, to dostane soczek i ciasteczka, przyjdzie fizjoterapeuta i hop z łóżka, pójdę do domu na własnych nogach. Znieczulenie podpajęcze, które miałam 3 razy w Polsce jest jedną z najgorszych rzeczy, jakich doświadczyłam. Nie jestem strachliwa, nie mam fobii, ale myśl o tym sprawia, że sztywnieję. Wbijają ci igłę w kręgosłup (oby dobrze trafili), tracisz czucie w nogach, po zabiegu budzisz się i czekasz aż to czucie odzyskasz (wcale nie jest fajnie), nie możesz podnosić głowy, nie możesz wstać, wszystko cię boli od leżenia na plecach, musisz do toalety, ale pozostaje ci zawołanie siostry i basenik. A potem i tak cię mdli jeszcze przez parę dni. Ogólnie — nie polecam.
Chwilę po tym, jak sobie wyjaśniliśmy co to z tym znieczuleniem, przyszedł profesor, przywitał się, jego asystenci się przedstawili, a mnie wwieziono na salę i zasnęłam spokojniejsza o milion myśli.

Gdy się obudziłam, zapytali mnie o ból w skali od 1 do 10, dostałam coś pochodnego morfinki i znów zasnęłam, a jak się tym razem obudziłam to był już koło mnie Seb i zaraz też przyszedł Pinczewski. Wytłumaczył, bardziej Sebowi niż mi, że wszystko dobrze, dziury zalepione, wyczyścili co sie da, ale z poprzedniego graftu, co miało być moim więzadłem praktycznie nic tam nie było. Jakby zniknął. Łąkotka rzeczywiście w sporej części usunięta i to nie jest dobrze, ale co się usunęło nie da się odusunąć. Wysłali Seba po moje leki, dostałam też obiecany soczek i ciastka, pani fizjoterapeutka przyszła nauczyć mnie chodzić o kulach (coś tam już umiałam wcześniej, nie powiem…), pomogli mi się przebrać w moje ubranka, Seb podjechał autem, a przystojny pan pielęgniarz zwiózł mnie do wyjścia i tyle ze szpitalnej przygody.

acl1

Fizjo zaczęłam następnego dnia, nie tam jakieś wymyślne maszyny czy coś, tylko aktywacja mięśni, rękaw z lodem i kompresją, z każdym tygodniem nowe ćwiczenia i z większym obciążeniem, a wszystko byłam potem w stanie robić sama na siłowni. Wiedziałam też której mięśnie ćwiczę i dlaczego, które są ważne dla kolarzy, czego potrzebuję żeby wrócić do gry w koszykówkę oraz, że maratonów już raczej biegać nie będę (przez wyżej wspomnianą łąkotkę). Najważniejsze okazały się ćwiczenia stabilizacyjne, więc kiedy tylko mogłam to stawałam na jednej nodze z zamkniętymi oczami i próbowałam utrzymać równowagę. Jak się to potem przydało na jodze! Najtrudniejsze dla mnie było wzmacnianie hamstringów (ścięgna udowe?), mostki na jednej nodze, potem na jednej nodze na ławeczce a potem leżąc, rolowanie tej wielkiej gumowej piłki pod plecy za pomocą nóg, w przeciwieństwie do wszystkich innych ćwiczeń, nigdy nie wydawały się robić łatwiejsze. Siłę w czworogłowych zapewniał mi rower, więc na siłowni pracowałam nad stabilizacją bioder, łydkami i pośladkami.
Mieli rację z tą rehabilitacja przed, bo noga wracała do normy szybko, większy dyskomfort czułam przez narkozę, nie mogłam się na niczym za długo skupić i szybko się męczyłam. Ale byłam już w połowie drogi i dopiero teraz, powoli, chmury w mojej głowie zaczęły się rozsuwać i wpuszczać nieco światła. Przez te wszystkie ćwiczenia byłam silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej i bardziej świadomie używałam mięśni. Na rower wróciłam szybko i do kolejnej operacji jeździłam dużo i intensywnie, zadziwiając wszystkich dookoła, w tym siebie samą. Pete, który się teraz mną zajmował, powiedział, że przelecę przez post-rekonstrukcyjną rehabilitację niewiarygodnie szybko.


Przyszedł luty 2016, wtorek, czyli 6 miesięcy po pierwszym etapie, siedzę jak na szpilkach w gabinecie profesora, ze świeżutkim prześwietleniem, i choć Emma, asystentka, już wszystko obejrzała i mówi, że wg niej jest dobrze i jestem gotowa do rekonstrukcji, ja chcę to usłyszeć od Pinczewskiego. Przychodzi profesor, patrzy na X-ray, sprawdza kolano, sprawdza czworogłowe, jeszcze raz patrzy na prześwietlenie i mówi, że wygląda na to, że wszystko ładnie się zrosło, a ja wykonałam świetną robotę, bo to jedna z najlepszych rehabilitacji, jakie w życiu widział. Kiedy operujemy? Mówię, że jestem zapisana na piątek. No to widzimy się w piątek.

Znów mówiono mi, że wszystko pójdzie szybko i sprawnie, dokładnie tak samo, jak przy pierwszej operacji, ale ja im nie wierzyłam. Wtedy tylko zalepialiście kości, teraz będzie świeże więzadło! No przecież pamiętam, noga w ortezie, nie zgina się, leżysz tak, aż nie możesz oddychać bo przepona boli, dren w nodze, krew ścieka do zbiorniczka, a potem jeszcze te tygodnie, gdzie uczysz się chodzić i miesiące powrotu do normalności. Odkąd jednak przyjechaliśmy do szpitala, wszystko odbywało się tak samo, co podejrzliwie zauważyłam. Pan anestezjolog, który tego dnia okazał się moim opiekunem zapytał jak było po narkozie ostatnim razem, więc mówię, że w sumie ok, trochę mnie mdliło i przez parę dni byłam rozkojarzona. On na to, że w takim razie zmienimy to i tamto, żeby mi było lepiej. A ból, brałam Endone (pochodna morfiny)? Seb mówi, że wzięłam tylko dwa razy po połówce, bo mówiłam, że się dziwnie czuje i nie chcę więcej. Nie pamiętam ile brałam, ale pamiętam, że nieźle mi to mieszało w głowie. Słaby ze mnie narkoman. Pan stwierdził, że dzielny ze mnie pacjent, bo to raczej niespotykane, żeby tak mało i poszedł. Sprawdzanie zadrapań (nie ma), kaftanik, przystojny pan pielęgniarz smaruje mi nogę jodyną, zabierają mnie do zatoki. Tym razem byłam pierwszym operowanym pacjentem tego dnia, więc wszyscy się dopiero rozkręcali. Pełna nieufności postanowiłam znów zapytać o znieczulenie, i znów takie same spojrzenia i odpowiedź, że narkoza, pobudka, coś słodkiego, fizjoterapeuta i o własnych nogach do domu. Tak, jasne pomyślałam, ale nie kłóciłam się za długo, bo przyszedł profesor, asystent profesora, dwóch podasystentów, nawet bed sister, wszyscy mi się przedstawili, a Pinczewski mówi, że to moja 5 operacja, ale druga pod jego ręką, że umówmy się, że 3 pierwsze nazwiemy “bad experience”, opowiada z pamięci co i kiedy mi się stało, poczynając od pierwszego urazu w 2011, poprzez całą resztę, a wchodząc na sale krzyczy jeszcze do anestezjologa, żeby nie zapomnieli mi podać coś-tam-coś-tam, bo jestem rhesus negative! Pytam więc grzecznie co to znaczy, i mówią mi, że chodzi o moją grupę krwi. No tak, jestem Rh-. Nie mam anygenu D. Dostaję więzadło od dawcy, więc podadzą mi jakiś środek, który zablokuje reakcję immunologiczną, gdyby mój ogranizm chciał zwalczać obcy element. No i spoko, jasna sprawa, lekcja biologi z podstawówki. Wtedy w mojej, zamroczonej już pewnie lekami, główce pojawia się myśl, że przecież przy drugiej rekonstrukcji też miałam więzadło od dawcy, a nikt nie robił mi badania krwi, a już na pewno nie grupy krwi, bo przecież bym wiedziała. Podali mi mimo wszystko ten środek, żeby się więzadło przyjęło? Pinczewski po pierwszej operacji, jak mi otworzyli kolano, powiedział, że z prawie nic z ACL nie zostało… Nie, to jakaś teoria spiskowa w Twojej głowie, na pewno wiedzieli co robią. Wiedzieli, prawda?

Obudziłam się bez ortezy na nodze, bez drenu, z ładnym i czystym opatrunkiem. Seb mówi, że nie było mnie jakieś 5 h. Dostałam środki przeciwbólowe i lemoniadę. Pani fizjoterapeutka przyszła, pomogła mi wstać, powiedziała, że mogę normalnie opierać ciężar ciała na nodze, a kule są dla balansu. Tak, oczywiście, mogę iść do toalety. Seb poszedł odebrać moje leki i znów poza paracentamolem i tabletkami przeciwzapalnymi, dostałam całe opakowanie Endone. Wiele osób mi mówiło, że na czarnym rynku te pigułki kosztują niemałe pieniądze, więc w myślach postanowiłam to sprawdzić jak tylko się lepiej poczuję, a pieniądze ze sprzedaży ulokuję na jakimś bezpiecznym koncie na Hawajach i kupię sobie jacht albo, nie wiem, nowy rower. Jak widać w szpitalu znów podali mi jakieś cudowne środki przeciwbólowo — ogłupiające.
Przyszedł profesor, powiedział, że wszystko poszło pomyślnie, jutro mam zdjąć sobie duży opatrunek, nie chodzić za dużo i zacząć kręcić na stacjonarnym rowerze, a w poniedziałek do fizjoterapeuty. Szwy znów mam takie “samo-rozpuszczalne”, więc nie moczyć opatrunków przez tydzień. Widzimy się w czwartek na kontroli, do tego czasu powinnam już normalnie chodzić.

acl2

Dziś jestem 4 dzień po operacji. Nie boli, ale przecież łykam paracentamol jak dropsy, bo kazali przez tydzień, co 6 godzin. I nie porzuciłam jeszcze całkiem myśli o jachcie, więc trzymam dwa opakowania Endone w szafce. Nie mam żadnych zastrzyków przeciwzapalnych, jak wcześniej w Polsce (niby nic wielkiego, takie tam małe zastrzyczki przez 20 dni, ale po co się kluć, skoro widocznie można się nie kłuć?), tylko 1 tabletka Moxicam15 dziennie do śniadania. Od pierwszego dnia po, mogłam już czytać i ogarniałam sytuację całkiem trzeźwo. Dobra zmiana panie anestezjolog! Od wczoraj chodzę bez kul, a przed wczoraj wsiadłam pierwszy raz na rower i od razu udało mi się zrobić pełny obrót. Pete powiedział, że to normalne, jak ma się więzadło od dawcy. Normalne, nie normalna, ostatnim razem zaczynałam od 15 stopni zgięcia, potem 30, 45, 60, 90 i jak masz 110 to dopiero możesz na rower, czyli coś koło 3 tygodnia. Robię przysiady z piłką pod plecami, hamstring bridges, heel rises, hip abductions i ogólnie aktywuje mięśnie w zamkniętym łańcuchu kinematycznym. Mówią, że pedałowanie jest bardzo ważne, żebym często siadała na rower. Złociutcy moi, nie trzeba mi tego dwa razy powtarzać. Pete mówi, że za parę tygodni będę biegać po prostej, pivoty dopiero za 3–6 miesięcy, o pójściu na rower na zewnątrz pogadamy za 6 tygodni, bo to nie jazda jest przeszkodą, tylko gdyby mi się przydarzyło znów spaść… a gry kontaktowe — po 8–9 miesiącach. Myślę, że jutro mogłabym już pójść do pracy, bo dobrze się czuję, ale Sam napisał, żebym się nie spieszyła.

Długa droga przede mną, ale na końcu nie widzę już siebie w blasku chwały tej, co pokonała przeszkody losu, a w tle leci “Eye of the Tiger”. Jestem już bliżej niż dalej i ucieszę się, kiedy znów będę mogła sama wsiąść do autobusu, wyjść na rower, a kiedyś tam wziąć piłkę i pójść pograć w kosza.

PS. Ogromne podziękowania dla Seba i Sama, którzy są nieocenioną pomocą, Przema Gwadery, który wysyła mi kartki nie tylko na święta i tych wszystkich, co nadal się ze mną kolegują, mimo, że nie odzywałam się do nich przez niemal rok siedząc w ciemności swojej głowy.

One thought on “Historia pewnego ACL.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s